piątek, czerwca 21

Wielka muzyczna trójka, która zmieniła moje życie


Jeżeli podobnie jak ja jesteście fanami muzyki, to z pewnością w Waszym życiu są obecne osoby, od których zaczęła się Wasza przygoda z tą piękną dziedziną sztuki, bądź też takie, które sprowadziły Wasze muzyczne gusta na właściwe tory. Ci wielcy ludzie, których śmiało możecie określić mianem idoli.

Muzyka towarzyszyła mi od dziecka. Właściwie nie pamiętam kto był moim pierwszym prawdziwym autorytetem (zapewne był to ktoś, kto pojawiał się w programach dla najmłodszych), za to doskonale pamiętam te momenty, gdy z rozdziawioną dziecięcą buzią zastygałam w bezruchu przed radioodbiornikiem i z zapartym tchem wsłuchiwałam się w płynące z niego melodie. Miałam też to szczęście, że mój ojciec od najmłodszych lat fundował mi klasykę rocka w postaci Queena, Europe, Lady Pank, Budki Suflera i mnóstwa innych wspaniałych, kultowych już dzisiaj wykonawców.

Potem nadeszła era cudownych lat 90-tych i epoka popowych gwiazdek lansowanych przez magazyny „Bravo”, „Popcorn” etc. etc. Tak więc ściany mojego pokoju zdobiły plakaty Spice Girls, The Kelly Family, Backstreet Boys, a w późniejszym czasie Britney Spears i jej koleżanek.

Muzyczną świadomość zyskałam dopiero jako nastolatka, gdy dowiedziałam się o istnieniu amerykańskich pop punkowych zespołów, z których zwłaszcza jeden wywrócił moje życie do góry nogami, a jego lider stał się najważniejszą osobą w moim muzycznym życiu.


Billie Joe Armstrong (Green Day)


Być może zabrzmi to naiwnie, ale święcie wierzę w to, że są w naszym życiu takie zdarzenia i sploty okoliczności, które z jakiegoś powodu wydarzyć się muszą i wszystkie drogi, którymi podążamy wiodą nas właśnie ku tym przełomowym momentom.

Jak inaczej nazwać chwilę, w której zagubiona nastolatka, poszukująca własnej tożsamości nagle trafia na zespół, którego twórczość zdaje się być żywcem wyjęta z jej życiorysu?
Jeżeli doświadczyliście kiedyś takiego stanu, że podczas zgłębiania utworu uderzyło Was jak bardzo dany artysta siedzi Wam w głowie i słuchacie właściwie o sobie, to wiecie o czym mówię.
Doświadczyłam tego tylko jeden jedyny raz, w chwili słuchania płyty „American Idiot”. Ten krążek pomógł mi zrozumieć kim jestem i pozwolił w pełni zaakceptować siebie jako jednostkę.
I choć z perspektywy czasu uważam Green Day za zespół bardzo powtarzalny i wtórny, ze średnim wokalnie liderem, to na zawsze pozostaną dla mnie muzycznym numerem jeden.

Gdyby nie Billie Joe Armstrong nigdy nie zdecydowałabym się na diametralną zmianę w swoim życiu. Gdyby nie Billie Joe Armstrong nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem obecnie, a Wy nie czytalibyście tych słów, bo pewnie byłabym zajęta czym innym, wiodłabym nudne, nieszczęśliwe życie, pozbawione pasji.

To live and not to breathe is to die in tragedy

Od Green Day'a była już krótka droga do innych podobnych zespołów. Przerobiłam więc fascynację Good Charlotte, Simple Plan, My Chemical Romance, The Used, Muse itp. A stamtąd blisko do alternatywy i mnóstwa innej, dobrej muzyki.

W chwili, gdy piszę te słowa, jestem szczęśliwą posiadaczką całej dyskografii Green Day, a sam zespół udało mi się zobaczyć na żywo dwukrotnie (Łódź – 2013 r. i Kraków – 2017 r.), a nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa. Szczytem moich marzeń byłoby spotkanie face to face z BJ-em i podziękowanie mu za to, że zawsze był obecny w przełomowych dla mnie chwilach.




Freddie Mercury (Queen)


Ostatnio usłyszałam od jednej małej, sympatycznej dziewczynki, że jej koleżanka rysuje w szkolnych zeszytach podobizny Freddiego Mercury'ego. Moje serce pękło z dumy, pokiwałam tylko z uznaniem głową i zduszonym z zachwytu głosem rzuciłam krótkie: „To dobrze”.

W mojej karierze nałogowego słuchacza przerobiłam tysiące wykonawców, ale nikt, absolutnie nikt z nich nie jest w stanie dorównać wokalnie Freddiemu. Jestem niesamowicie dumna i wdzięczna za to, że urodziłam się w epoce, w której żył i tworzył ten fenomenalny artysta.

Jak wyżej pisałam, z twórczością Queena miałam styczność od najmłodszych lat, stąd też wzięła się moja ogromna miłość do muzyki rockowej i bardzo się cieszę, że zespół ten pozostaje wciąż żywy w pamięci ludzi. Nie popieram, co prawda postawy Briana May'a, który odcina kupony od dawnej sławy i regularnie koncertuje wraz z Adamem Lambertem, no ale ok, jeżeli jest to jedna z form przybliżania ludziom dorobku kapeli to jakoś muszę nauczyć się z tym żyć.




Chris Corner (IAMX)

Największą fascynację zespołem IAMX przerobiłam w 2011 roku, kiedy to na rynek trafił album „Volatile Times”. Ruszyłam nawet wówczas w mini trasę koncertową i udało mi się zobaczyć Chrisa wraz z ekipą w krakowskim klubie „Kwadrat”. Na kolejnych koncertach nie byłam już obecna, mimo iż artysta ten regularnie pojawia się w naszym kraju i ma tutaj oddane grono wielbicieli.

Chris Corner przeszedł przez moje życie niczym niszczycielski huragan, spowodował liczne, acz pozytywne zmiany (przyczynił się między innymi do powstania mojej pracy magisterskiej oraz zainspirował mnie do napisania pierwszej, prawdziwej powieści), po czym podkulił ogon i subtelnie się wycofał, zostawiając w moich rękach owoce swojej pracy.

Nie wiem, co właściwie spowodowało stopniowe wypalenie mojego uczucia. Być może oboje dojrzeliśmy. Ja się zmieniłam, obecnie mam nieco inne potrzeby muzyczne niż jeszcze parę lat temu, a aktualna twórczość IAMX jest dla mnie zbyt trudna do udźwignięcia. Związane jest to z kondycją psychiczną i emocjonalną, w jakiej znajduje się/znajdował się Chris w ostatnim czasie i ta gęsta od mroku i wszędobylskiej psychozy atmosfera okazała się dla mnie zbyt przytłaczająca. Próżno w jego najnowszych produkcjach szukać tego cyrkowego wdzięku, którym niegdyś tak mnie zachwycił.





Fotografie pochodzą ze stron:
wallpapercave.com
bwallpapersepic.blogspot.com
opinie.wp.pl
tekstowo.pl