Zawsze, ilekroć znużona
jestem letnimi upałami i powtarzam, że z utęsknieniem czekam na jesienne chłody,
to gdy mija październik (mój ulubiony miesiąc), a większość kolorowych liści
już opadła z drzew, ratować muszę się rzeczami, które pomagają przetrwać mi ponure,
dżdżyste dni. Nie znajdziecie tutaj nic szczególnie odkrywczego, bo
podejrzewam, że większość z Was stawia jesienią na podobne zestawy ratunkowe
jak ja, ale być może rzuci Wam się w oczy coś godnego uwagi i postanowicie
dołączyć to do Waszej kolekcji ;)
Muzyka
Jesienna, melancholijna
aura jak żadna inna sprzyja rozmyślaniom (mniej lub bardziej poważnym) na temat
ludzkiej egzystencji, wycisza, skłania do refleksji i powoduje, że w tym
czasie w muzyce szukam ciepłych, uspokajających tonów, które pomogą mi dostroić
się do atmosfery panującej na zewnątrz.
W tym roku, w
przeciwieństwie do poprzedniego, gdzie jesienne miesiące w moim życiu
zdominował nowy, bardzo energetyczny krążek Green Day’a Revolution Radio,
skupiłam się na twórczości dwójki młodych, rodzimych artystów, którzy w mojej
ocenie wielką karierę mają dopiero przed sobą. Pierwszym z nich jest Ralph
Kaminski, niezwykle utalentowany młody człowiek, który podbił moje serce absolutnie
genialnym albumem Morze. Płyta ukazała się w zeszłym roku, ale dopiero teraz
miałam okazję się z nią zapoznać i uważam ją za moje największe muzyczne
odkrycie 2017 roku. Do recenzji tego wspaniałego krążka mam nadzieję jeszcze powrócić
przy okazji wrocławskiego koncertu Ralpha, w którym będę brała udział już
w grudniu. Tej jesieni muzyka Ralpha towarzyszyła mi niemal na każdym kroku,
podczas spacerów, ciepłych wieczorów spędzonych w domowym zaciszu, a nawet
podczas wykonywania prostych aktywności fizycznych.
Drugim albumem, do
którego często wracam w ostatnim czasie jest płyta A kysz! Darii Zawiałow,
której odkrycie zawdzięczam przypadkowi i temu, że często zdaję się na Spotify
w polecaniu mi artystów. Przyznam szczerze, że mało jest wokalistek, o
których mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że lubię ich twórczość (wolę
męskie głosy, cóż poradzę), a na naszym rynku jest ich jeszcze mniej.
Daria jednak zaczyna przywracać mi wiarę w przyszłość polskiej muzyki i będę
się jej karierze bacznie przyglądać.
Filmy
Wstyd się przyznać, ale
po filmy sięgam naprawdę bardzo rzadko i o ile kiedyś oglądałam ich całkiem
sporo, tak teraz jedynie od święta. Staram się walczyć z tym stanem rzeczy, ale
zawsze przegrywają one w starciu z serialami lub książką. W ostatnim czasie
zostałam jednak namówiona do zapoznania się z serią filmów, które nijak mają
się do moich upodobań i daleko im do miana ambitnych produkcji. Mowa tu o
serii filmów Thor. Kino superbohaterskie nie jest tym, co mnie kręci, muszę jednak
przyznać, że jeżeli chodzi o wartości rozrywkowe, to nie można im odmówić
pewnego uroku. Spośród całej dotychczasowej trylogii najbardziej do gustu
przypadła mi trzecia odsłona czyli Thor: Ragnarok, która aktualnie święci
triumfy w kinach. Przyznam też zupełnie szczerze, że do filmów tych ostatecznie
przekonał mnie Tom Hiddleston, którego Loki oczarował i rozkochał mnie w sobie już
w pierwszej odsłonie Thora i skusił do obejrzenia dwóch kolejnych części oraz filmu
Avengers. Cóż, zobaczymy co dalej rozwinie się z tej „znajomości” ;)
Jeszcze wcześniej, bo
we wrześniu miałam okazję udać się do kina na wyczekiwany przeze mnie remake
filmu IT. To, że fanką Stephena Kinga jestem wierną i uwielbiam jego
twórczość będę powtarzała jeszcze nie raz, ale do ekranizacji jego książek
podchodzę jak do jeża. Sparzyłam się już niezliczoną ilość razy, jakie więc
było moje zaskoczenie, gdy tym razem otrzymałam bardzo solidną dawkę czystego
horroru, z którego zadowolony był również i sam autor. Niepokoi mnie tylko
druga odsłona, którą zobaczymy w kinach dopiero za jakiś czas, ale obawiam się,
że może nie powtórzyć sukcesu poprzednika.
Książki
Nic nie sprawdza się
jesienią tak dobrze jak ciepły koc i dobra książka. I nikt nie wmówi mi, że
istnieje jakiś lepszy zestaw. Aktualnie jestem w trakcie czytania Labiryntu
Duchów Carlosa Ruiza Zafona. Cegłą ta książka jest konkretną (około tysiąca stron),
więc do jej recenzji powrócę we właściwym czasie, skończyłam natomiast ostatnio
nową powieść Dana Browna Początek. Po jej lekturze mam bardzo mieszane uczucia
i zastanawiam się dlaczego pisarz ten dalej uparcie brnie w wypracowany przez
siebie schemat, który w moim odczuciu już dawno przestał się sprawdzać. Sukcesu
Kodu Leonarda da Vinci czy Aniołów i Demonów Brown już raczej nie
powtórzy, a każda jego kolejna książka staje się kalką poprzedniej. Niby
chciałby nas czymś zaszokować, skłonić do myślenia, zmienić sposób postrzegania
rzeczywistości, a mnie osobiście zaczyna porządnie nużyć. Panie Brown, niech
Pan nie idzie tą drogą.
Nie byłabym sobą,
gdybym tej jesieni zrezygnowała ze Stephena Kinga (tak, będę Was nim zanudzać).
Tak więc jeszcze we wrześniu udało mi się skończyć Łowcę snów, do którego
robiłam dwa podejścia. Za pierwszy razem odrzuciłam go od siebie z pogardą,
uważając tę książkę za przegadaną, nudną i nic nie wnoszącą do mojego życia. Po
kilku latach do niej wróciłam i niestety zdania nie zmieniłam. Przeczytać,
przeczytałam, jednak te nudniejsze fragmenty przespałam, budząc się tylko w
tych miejscach, które rzeczywiście zasługiwały na uwagę.
Gra Geralda – drugi tytuł,
z którym się ostatnio zapoznałam (i nie, filmowej wersji Netflixa póki co nie
widziałam) i zaskoczyło mnie, że ta pozornie niezbyt wysoko oceniana książka poruszyła
mnie do tego stopnia, że po zakończeniu lektury przez kolejny tydzień bez
przerwy o niej myślałam. Sama już nie wiem ilu skrajnych emocji doświadczyłam w
ciągu tych trzech dni, podczas których ją czytałam. Od uprzejmego
zaciekawienia, poprzez wywołujący ciarki
na skórze strach, aż po rzeczywiste obrzydzenie i niechęć. Bohaterowie
wykreowani przez Kinga są tak realistyczni, że wprost wychodzą z kart powieści,
a klaustrofobiczna i pełna grozy atmosfera tej książki zostanie ze mną na
długo. Pierwszy raz w życiu odczuwałam autentyczny strach podczas lektury. I
choćby za to autorowi należą się ogromne brawa.
Seriale
Jesień jest chyba
ulubioną porą każdego miłośnika seriali. To w końcu czas wielkich premier, na
antenę wracają wszystkie mniej lub bardziej lubiane przez nas tytuły i w tym natłoku
starych i nowych produkcji każdy z nas powinien znaleźć coś dla siebie.
Moje serialowe
zaległości są na tyle rozległe, że póki co daruję sobie ich nadrabianie
(Supernatural, The Big Bang Theory, New girl już dawno przestały mnie bawić) i
staram się skupiać na tym co sprawdzone. Tak więc w październiku z uśmiechem na
twarzy powitałam starego, dobrego znajomego w postaci The Walking Dead, który
póki co bardziej rozczarowuje niż zachwyca, daję mu jednak szansę na odbicie
się od dna. Wybitnym serialem co prawda nigdy nie był i mimo, że lata
świetności dawno ma już za sobą, to wciąż bardzo chętnie do niego wracam.
Stranger Things 2 –
serial, o którym pisałam już w poprzednim poście, więc nie będę się powtarzać (Dlaczego warto obejrzeć serial Stranger Things?), dodam tylko, że w mojej opinii
sezon drugi utrzymuje poziom pierwszego i pomimo pewnych zgrzytów (co
najlepszego zrobiliście z wątkiem Eleven?!) ogląda się go równie przyjemnie (i
niestety zbyt szybko), co poprzedni.
Na koniec dodam
jeszcze, że moje ostatnie zauroczenie osobą Toma Hiddlestone’a zaowocowało
rozpoczęciem przeze mnie serialu, w którym zagrał główną rolę (Nocny
recepcjonista) i wrócę tu z jego recenzją zaraz jak tylko uporam się ze
wszystkimi odcinkami. Nie jest ich niestety zbyt wiele bo zaledwie sześć.
Coś
dla ciała
Czytanie książek,
słuchanie muzyki czy też oglądanie filmów/seriali jesienią najlepiej połączyć z
rytuałem, na który składają się:
- owinięcie
zziębniętego ciała w puchowy koc (zalecane zwłaszcza w wietrzne, ponure,
deszczowe dni);
- picie dużej ilości
owocowych herbat (pomarańcze, grapefruity, maliny, z dodatkiem imbiru,
goździków i innych korzennych specjałów);
- zaopatrzenie się w
zapachowe świece i kadzidła, które otulą dom przyjemnym aromatem;
- towarzystwo pupila (na poprawę samopoczucia i dla tych szczególnie zziębniętych,
którym ani herbata ani koc nie pomagają J).