piątek, kwietnia 1

Teatr cieni

       


       Bomby spadały na pogrążone w żałobie miasto. Dźwięk kościelnych dzwonów już dawno umilkł, a najwyższa z jego wież, przyozdobiona starym, powyginanym krzyżem, runęła poprzedniej nocy. Pył unosił się jeszcze nad stertą kamieni i średniowiecznych cegieł, gdy Franz powoli wspinał się na wzniesienie. Minął w milczeniu gruzowisko i nie zatrzymał się nawet wtedy, gdy jego stopy zahaczyły o roztrzaskaną figurę Matki Boskiej.

Był potwornie zmęczony. Nie spał od dwóch dni, za schronienie wybierając coraz to bardziej nieprzystępne i odosobnione zakamarki wyburzonych kamienic. Od kilku dni nic nie jadł, a wodę zastąpiła mu deszczówka, wypełniająca okoliczne rowy i powstałe po niedawnych ulewach kałuże.

Do porzucenia dotychczasowego azylu, w dawnym warsztacie szewskim, zmusiła go obecność żołnierzy, którzy nieopodal zrobili sobie obozowisko. W obawie, że zostanie zauważony, pozbierał w pośpiechu resztki prowiantu i czym prędzej ruszył w drogę. Zapasy skończyły mu się jednak już po kilkunastu godzinach i od tamtej pory snuł się po ulicach, szukając odpadków pozostawionych przez ludzi opuszczających miasto. Nie było tego wiele. W jednym z kontenerów, na tyłach byłej szkoły, znalazł opróżnioną do połowy puszkę sardynek. Były zepsute, ale zjadł je za jednym posiedzeniem, popijając wodą ze starej studni. Rozbolał go po nich brzuch, ale obecnie oddałby wszystko, by zjeść choć jedną.

Od dawna nie widział też nigdzie żywej istoty. Czasem miał wrażenie, że poza nim i żołnierzami wroga nie ma na świecie już nikogo. Nikt nie przetrwał. Został sam na tej opuszczonej, spalonej przez Boga ziemi. Przeklinał dzień, w którym pierwsze bomby spadły na miasto. Ogłoszenia, które słyszał w radiu okazały się ponurą rzeczywistością, a nie jedynie czczymi pogróżkami, jak jego przyjaciele zwykli je nazywać. Teraz wszyscy już nie żyli. Własnoręcznie wyciągał spod gruzów zmasakrowane ciało Petera, a gdy jego towarzysz nie otworzył już oczu, zapłakał wreszcie gorzko nad losem wszystkich poległych.

„Czy to nasza wojna?” zadawał sobie pytanie, ale znikąd nie doczekał się odpowiedzi. Zamiast tego nadeszła jesień, przynosząc ze sobą odór palonych ciał i swąd zwęglonych budynków.

Nie wiedział już jak długo tak idzie. Krok za krokiem, stawiał ostrożnie stopy i uważał by na nic nie nadepnąć. Nie chciał dać żołnierzowi wroga satysfakcji ze złapania jeszcze jednego samotnego wędrowca. Doskonale wiedział, co robili z takimi jak on. Zapraszali do gry w karty, mamili obietnicą ciepłego posiłku, a gdy odwróciłeś się do nich plecami, strzelali ci w głowę. Widział tych, którzy stracili w ten sposób życie. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Każde z nich było równe przed obliczem Boga w pancernym czołgu, każde czekał prędzej czy później ten sam koniec.

Popołudniowe słońce przedzierało się nieśmiało przez zalegające nad miastem czarne chmury, a lodowaty wiatr chłostał go bezlitośnie po twarzy. Otulił się szczelnie resztkami tego, co kiedyś było całkiem porządnym płaszczem i skrył się w cieniu jednego ze zniszczonych budynków. Miał nadzieję, że zdąży znaleźć dach nad głową zanim ulewa rozpocznie się na dobre. Pojedyncze krople już odznaczały się na zdewastowanych chodnikach.

Zmierzchało, gdy w końcu udało mu się trafić na względnie bezpieczne schronienie. Zrujnowany budynek niegdyś tętniącej życiem piekarni nadawał się do zamieszkania równie dobrze jak zdezelowana szopa, obok której chwilę wcześniej przechodził, ale w porównaniu z pozbawioną dachu ruderą, ta wydawała się całkiem przytulna.

Podczas próby sforsowania zabitych deskami drzwi, rozorał sobie przedramię wbitym głęboko gwoździem. Syknął, gdy ostrze tępego bólu przecięło mu skórę. Krew chlusnęła na spodnie i zabarwiła na czerwono zbutwiałe drewno, ale mimo to nie poddał się i ostatkiem sił naparł na nie jeszcze bardziej. Wreszcie deski ugięły się pod ciężarem jego wynędzniałego ciała i Franz wraz z resztką tego, co kiedyś było drzwiami, runął jak długi do środka.

Gdy jego wzrok przyzwyczaił się do panującego wewnątrz półmroku, mężczyzna podniósł się z ziemi i omiótł wzrokiem pomieszczenie. W powietrzu unosił się kurz i pył, a sklepowe półki były puste. Na kontuarze stała przykryta zieloną folią kasa, z której od długiego czasu nikt nie korzystał. Charcząc i plując, pokuśtykał w stronę zaplecza piekarni, licząc na to, że może tam znajdzie resztki czegoś, co nadawałoby się do jedzenia. Niczego jednak nie znalazł, ale udało mu się zrobić prowizoryczny opatrunek ze starej szmaty, która wisiała na haku za drzwiami. Rozdarł ją na pół i obwiązał dookoła świeżej rany. Ukłucia tępego bólu raz za razem przeszywały mu ramię, a gdy zacisnął dwa końce materiału i uformował z nich supeł, poczuł jak robi mu się słabo. Upływ krwi był niewielki, ale Franz od dziecka reagował lekką paniką na widok czerwonej posoki. Wstydził się tego, ale uczucie to było silniejsze od niego.

Dawna piekarnia była pusta. Nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek tu pomieszkiwał, toteż Franz zabrał się za szykowanie legowiska. Ucieszył się w duchu na myśl, że przynajmniej tę noc spędzi osłonięty od deszczu i chłodu. Każda poprzednia przypominała niekończącą się udrękę. Wlewające się przez podziurawione dachy kamienic strugi deszczu skutecznie przeganiały sen, a gdy zbliżał się poranek, wstawał cały przemoczony i zziębnięty.

Zsunął z ramienia plecak i wygrzebał ze środka zmechacony koc. Ułożył go na brudnej podłodze, po czym ściągnął płaszcz i kładąc się na ziemi, przykrył się nim aż po uszy. Mimo tego drobnego zabezpieczenia, chłód przenikał całe jego ciało, podkurczył więc nogi, chowając pod płaszczem bose stopy. Stare, podniszczone buty postawił tuż obok głowy.

Na dworze rozszalała się nawałnica. Wielkie krople deszczu zawzięcie bębniły o dach piekarni. Poirytowany Franz podniósł się z posłania, pogrzebał w plecaku i wyciągnął z niego niewielki rondel. Powlókł się w stronę drzwi frontowych, uchylił je i wystawił naczynie na zewnątrz. Przez chwilę stał i obserwował jak woda zaczyna je wypełniać. Uśmiechnął się smutno i wrócił na zaplecze. Leżał długi czas, wsłuchując się w jednostajny ryk wiatru.

W końcu jego powieki opadły i zapadł w niespokojny sen. Prześladowały go wspomnienia ostatnich tygodni. Krwawe obrazy mieszały się w jego umyśle ze scenami wyjętymi z poprzedniego życia. Widział we śnie dawny dom, pełen martwych ciał swoich bliskich. Ich puste oczy wpatrywały się w niego widmowymi spojrzeniami, a on stał tam, pośrodku niczego i krzyczał tak głośno, że kłębiące się nad nim chmury robiły się coraz ciemniejsze, aż w końcu skumulowana w nich elektryczność eksplodowała, zasypując ziemię gradem ognistych kul. Świat płonął, ziemia wchłonęła krew tak wielu istot, że jej nadmiar spłynął do rzek i zabarwił szkarłatem mętne wody.

Franz krzyczał przez sen. Rozlegające się na zewnątrz grzmoty wreszcie go wybudziły i poderwał się gwałtownie z posłania, ciężko dysząc. Drżącą dłonią otarł z twarzy pot i z lękiem rozejrzał się dookoła. Nie był sam. Intuicyjnie wyczuł w pomieszczeniu obecność jeszcze jednej istoty. Myśl ta zmroziła go do tego stopnia, że nie był w stanie się ruszyć.

Ciche westchnienie rozległo się tuż obok i dopiero wtedy Franz zareagował:

– Kto tu jest? – zawołał, niepewny z której strony może nadejść odpowiedź.

Ale odpowiedź nie nadeszła. Zamiast tego do jego uszu doleciał nieznaczny szmer, po którym nastąpiła seria trzasków, a następnie odgłosów, których nie potrafił do niczego przypasować. Na sam koniec usłyszał cichutkie tupanie, które przeniosło się z zaplecza do głównej części piekarni i tam ustało.

Franz siedział na swoim posłaniu jak sparaliżowany. Bał się, że jakikolwiek ruch spowoduje, że upiorne dźwięki znów się pojawią i tym razem już nie zamilkną. Gdy tak dumał i rozmyślał, cisza zalegająca nad jego schronieniem znów została zakłócona. Najpierw rozległ się grzmot, a zaraz po nim piekarnię wypełnił rozdzierający płacz dziecka.

Czym prędzej wybiegł z zajmowanej przez siebie izdebki i zatrzymał się w pobliżu drzwi wejściowych do budynku. Przez maleńkie okienko wpadały smugi światła, mógł więc rozejrzeć się dookoła. Z początku niczego nie dostrzegł, ale gdy jego wzrok przyzwyczaił się do panujących ciemności, jego uwagę przykuło małe zawiniątko w pobliżu kontuaru. Gdy podszedł bliżej, by lepiej mu się przyjrzeć, zawiniątko drgnęło i wcisnęło się w kąt. Mężczyzna zadrżał, gdy żałosne kwilenie ponownie przerwało ciszę. Cofnął się gwałtownie, w popłochu szukając czegoś, co mogłoby rozproszyć ciemność. Niczego takiego jednak nie znalazł i skazany został wyłącznie na słabe pasma księżycowego światła, które powoli wydobyły z mroku zarys skulonej sylwetki.

Wystraszony Franz wycofał się ostrożnie w stronę drzwi, nie spuszczając wzroku z maleńkiej istoty, która zakłóciła jego sen. Nie miał wątpliwości, że ma przed sobą zwyczajne dziecko. Odrzucił od siebie myśli o upiorach i demonach, które przez ułamek sekundy zaświtały w jego głowie. Takie rzeczy przecież nie istniały. To żywych należało się bać, upomniał sam siebie.

Stał bez ruchu przez dłuższą chwilę i pozwolił, by płacz dziecka umilkł. Gdy piekarnię ponownie wypełniła senna cisza, coś za kontuarem zaszeleściło i cichutko poczłapało w jego kierunku. Szara poświata na moment rozświetliła twarz dziecka i oczom Franza ukazała się mała dziewczynka o wielkich, szklistych oczach. Przycupnęła tuż obok sterty zakurzonych kartonów i ze zdziwieniem wpatrywała się w wynędzniałego mężczyznę. Pomimo panującego dookoła mroku Franz spostrzegł, że skóra dziewczynki ma ciemniejszy odcień niż jego. 

– Co tu robisz, mała Cyganeczko? – wychrypiał Franz. Dźwięk jego własnego głosu nieco go zaskoczył. Minęło sporo czasu odkąd rozmawiał z żywą istotą.

Ale dziewczynka go nie rozumiała. Mogła mieć około dziesięciu lat, ale wyraz przerażenia malujący się na jej ubrudzonej buzi świadczył o tym, że nie zrozumiała zadanego jej pytania. Wielkie, błyszczące oczy błądziły po twarzy mężczyzny. Spojrzenie było tak intensywne, że Franz zmuszony był spuścić wzrok. Nie lubił dzieci. Nigdy nie wiedział jak się zachować w ich obecności. Zupełnie jakby posiadały jakąś magiczną zdolność czytania w jego umyśle. Nie lubił tego uczucia.

– Nie masz pojęcia co do ciebie mówię, prawda? – przerwał niezręczną ciszę, ale ponownie nie doczekał się odpowiedzi. – Myślałem, że piekarnia jest pusta – zaśmiał się. – Ale jak widać ktoś był tu na długo przed nami i ogołocił wszystkie półki. Smutne czasy nastały, Cyganeczko – rzucił melancholijnie. Dziewczynka poruszyła się i nieznacznie przysunęła do przodu. Bała się obcego mężczyzny, ale jego obecność najwyraźniej wzbudziła w niej ciekawość.

– Jakim cudem udało ci się przeżyć? – Franz kontynuował swój monolog. – Dobrze wiem, co robią z takimi... z takimi jak ty. Twoi rodzice pewnie dawno już odeszli. Do waszego domu weszli pewnego dnia żołnierze i po prostu ich zabrali, prawda? Ale ty, cwana istotko ukryłaś się gdzieś na strychu i w milczeniu czekałaś aż sobie pójdą. Słyszałaś krzyki, nawoływania matki, ale wiedziałaś, że jedynym sposobem, żeby przetrwać było wyrzec się wszelkich ludzkich odruchów i udawać, że już cię nie ma. Że nie istniejesz. Podobnie było ze mną. Zabrali całą moją rodzinę, ale ja przetrwałem. Zniżyłem się do poziomu, do którego nie zniżają się nawet szczury, byłem w miejscach, z których się nie wraca, ale mimo wszystko przetrwałem. I wiesz co, mała Cyganeczko? To piekło kiedyś się skończy. Nadejdą dni, że znów ujrzymy czyste niebo. Wolne od spalin, dymu, a w powietrzu nie będzie już smrodu palonych ludzkich ciał.

Cichy szelest. Zaintrygowana dziewczynka przysunęła się bliżej i tym razem Franz nie odwrócił wzroku. Plamy księżycowego światła przedzierającego się przez gęste chmury oświetliły jej wychudzoną twarz, pozlepiane, ale dość długie włosy i jeszcze coś. Coś, co dziewczynka ściskała kurczowo w prawej ręce. Mały plecaczek i wybrudzoną lalkę, której upiorna twarz zmroziła Franza i spowodowała, że jego ręce pokryły się gęsią skórką. Widywał takie pacynki na targach staroci, w czasach, gdy jeszcze istniał świat na zewnątrz. Uliczni kramarze lubili wystawiać na sprzedaż przedmioty znalezione w opustoszałych domach. Po śmierci właścicieli nie było nikogo, kto mógłby się zaopiekować pozostawionym przez nich inwentarzem, toteż sterty bibelotów i nikomu niepotrzebnych pamiątek lądowały na porozkładanych na trawnikach starych gazetach i trafiały w ręce miłośników antyków. Zawsze znalazł się ktoś, komu akurat zamarzyła się niebieska, szklana rybka, bądź staromodna lampka z wyświechtanym abażurem. Lalki, takie jak ta, Franz widywał przeważnie porzucone w koszach pełnych sentymentalnych drobiazgów, które tak lubiła jego żona. Zabawka była brzydka i Franz uznał, że nie różni się niczym od dziesiątek podobnych, jakie widywał na targach staroci. A jednak było w niej coś niepokojącego i mężczyzna nie wiedział, czy uczucie to spotęgował wyraz jej twarzy, czy może okoliczności, w jakich się pojawiła. Słabe światło wydobywało z ciemności jej kredowobiałą twarz i duże, czarne oczy. Usta rozciągnięte miała w delikatnym uśmiechu, ale po jej policzku spływała ogromna, czarna łza. Wargi pociągnięte były delikatną czerwienią, która zdążyła już się lekko powycierać, a główkę laleczki zdobiła maleńka czarna czapeczka.

– Widzę, że znalazłaś sobie przyjaciela – rzucił krótko Franz, wskazując na lalkę. W odpowiedzi dziewczynka ścisnęła mocniej swój dobytek i przygarnęła go do siebie. W plecaku coś donośnie zachlupotało.

– Zapytałbym cię jak długo już tu jesteś, ale obawiam się, że mi nie odpowiesz – mówił dalej Franz. Próbował odwrócić uwagę od wpatrującej się w niego upiornej laleczki. – To naprawdę fascynujące, jak takiej małej istocie udało się przeżyć. Przecież dookoła aż roi się od żołnierzy. Ja sam z trudem się tutaj przedostałem, a mam trochę więcej lat niż ty – zachichotał, a jego nerwowy śmiech odbił się echem od ścian piekarni. Gdy umilkł, odgłos bębniących o dach kropel deszczu wypełnił ciszę.

– Niech pada – ciągnął Franz. Jego wzrok błądził po skrytym w mroku suficie. Dziewczynka wpatrywała się w skupieniu w mężczyznę. – Przynajmniej wody nam nie zabraknie. Chwilowo – dodał i ostrożnie usiadł na pokrytej kurzem podłodze. – Boisz się mnie. To dobrze – stwierdził. – Strach jest dobry. Wskazuje ci drogę i pokazuje, czego unikać. Choć czasem nie dopuszczamy go do głosu – zachichotał i tym razem zaciśnięte usta dziewczynki lekko drgnęły. Czyżby i na nich pojawił się cień uśmiechu? – Przestraszyłaś mnie. To nic przyjemnego obudzić się ze świadomością, że jest się obserwowanym.

Tym razem Franz już wyraźnie widział na wargach Cyganki nikły uśmiech. Wielkie oczy wpatrywały się w niego tak intensywnie, że przez jego głowę przemknęła niepokojąca myśl, że dziewczynka chyba zapomniała już jak się mruga. Przechyliła lekko głowę i zlustrowała go kolejnym, niezbyt przyjemnym spojrzeniem. Trzymana przez nią laleczka z cichym plaśnięciem upadła na podłogę.

– Chyba zgubiłaś przyjaciela – mruknął Franz, by przerwać ciszę. Wahał się przez chwilę, po czym sięgnął ręką w stronę pacynki i ostrożnie ujął ją palcami. W dotyku była ciepła i miękka. Satynowe ubranko, w które była ubrana, pomimo wilgoci i brudu uzmysłowiło mężczyźnie, że się pomylił. Zabawka musiała sporo kosztować. Aż dziwne, że dziewczynce do tej pory udało się ją zatrzymać. Gdyby mała Cyganka natknęła się na żołnierzy, nie miałaby tyle szczęścia. Odebraliby jej wszystko co posiadała, a ją samą potraktowaliby tak samo jak wszystkich tych nieszczęśników, którzy szukali u nich ratunku.

Gdyby też dziewczynka była starsza i wiedziałaby jak obracać się w skomplikowanym świecie dorosłych, miałaby szansę pozbyć się pacynki w zamian za inne dobra, które pozwoliłyby jej przeżyć.

Franz zdusił w sobie pragnienie przywłaszczenia sobie drogocennej laleczki. Gdyby na zewnątrz nie było tak niebezpiecznie, zabrałby Cygance zabawkę i poszukał kogoś, kto zechciałby ją od niego odkupić. Ale w obecnej sytuacji nie chciał jeszcze bardziej narażać się na kontakt z wrogiem. A samotny, starszy mężczyzna próbujący sprzedać kosztowny przedmiot z pewnością zwróciłby na siebie uwagę.

Zacisnął mocniej palce na laleczce i zerknął na jej posągową twarz. Czarna łza zastygła na białym policzku, w połowie drogi do uniesionego, lewego kącika ust. Nie był w stanie stwierdzić, czy artysta, który wykonał lalkę wykreował ją na chłopca czy dziewczynkę. Delikatne rysy twarzy wskazywały raczej na płeć żeńską, ale czarna, charakterystyczna czapeczka nadawała postaci chłopięcego uroku. Zresztą, czy nie słyszał już gdzieś wcześniej o teatralnym bohaterze, który nie będąc w stanie znaleźć ukojenia wskutek nieszczęśliwej miłości, przeobraził się właśnie w bladolicego męczennika, czekającego w nieskończoność na ukochaną? Nie potrafił sobie przypomnieć imienia postaci.

Mała Cyganka obserwowała go w skupieniu. Jej wielkie oczy zaszły mlecznobiałą mgłą, ale gdy Franz zamrugał, wrażenie to zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Odgłosy szalejącego na zewnątrz deszczu zaczęły jeszcze bardziej przybierać na sile, pasma światła wpadającego przez brudne okna ulotniły się i nad piekarnią znów zaległa gęsta, przytłaczająca ciemność.

Coś się zmieniło w nieruchomym powietrzu. Franz nie widział już twarzy wpatrzonej w niego dziewczynki. Na wprost jego oczu majaczył pofalowany kształt, składający się na niewyraźny zarys czarnej sylwetki. Oddychała ciężko, co jakiś czas pociągając nosem, a gdzieś w oddali, być może w małej izdebce przylegającej do piekarni rozległ się cichutki chrobot, a następnie seria niewyraźnych trzasków, postukiwań, która wreszcie umilkła i do uszu Franza dotarło nierówne tykanie zegara, którego musiał wcześniej nie zauważyć.

Puls mężczyzny nieznacznie przyspieszył. Nie lubił ciemności. Od dziecka go przerażała i w jednej sekundzie powrócił do niego obraz małego chłopca chowającego przezornie stopy pod grubą kołdrą, w obawie przed wędrującymi nocą upiorami. Poruszył się niespokojnie, a wtedy siedząca przed nim dziewczynka zrobiła to samo. Wyczuł jej bliską obecność. W obawie przed ciemnością, przysunęła się bliżej mężczyzny.

– Za kilka godzin wzejdzie słońce – odezwał się cicho Franz. Powiedział to jednak bardziej do siebie, próbując nadać swojemu głosowi spokojny ton. Jednak serce w jego piersi tłukło się jak oszalałe, próbując ostrzec go przed czyhającym w mroku niebezpieczeństwem.

„Ale nie ma tu nikogo poza mną i tą małą Cyganką” – upomniał w myślach sam siebie. Skąd więc wzięło się to nagłe uczucie trwogi? Nie groziło im przecież nic poza chłodem i wilgocią przedzierającą się przez szpary w podziurawionym zadaszeniu.

Dziewczynka znów zaczęła płakać. Nie było to już jednak upiorne kwilenie, które odpędziło od niego resztki snu. Był to cichutki, pełen bezradności płacz, który w ostatnich miesiącach Franz słyszał nad wyraz często. Ścisnął trzymaną w ręku pacynkę i z odrazą cisnął ją przed siebie. Jej porcelanowa główka rozbiła się o ścianę, a odgłos głuchego uderzenia zawisł na moment w powietrzu. Cyganka przestała płakać i nabrała powietrza.

– Wybacz, dziewczyno – rzucił krótko Franz. – Ta lalka przyniosłaby ci więcej szkody jak pożytku. Poza tym, jej twarz była tak przeraźliwie smutna. Niby jak mogłaby przynieść komukolwiek ukojenie? Powinnaś bawić się lalkami, które są uśmiechnięte – prychnął i zaniósł się śmiechem. Przez chwilę jego własny rechot zagłuszył odgłos kropel deszczu. Zagłuszył nawet ten dziwny, niepokojący chrobot.

Dziewczynka się nie śmiała. Widząc zmianę w zachowaniu Franza wycofała się powoli w stronę kontuaru. Przycupnęła gdzieś w ciemnościach, w miejscu, do którego nie sięgał wzrok mężczyzny i obserwowała go dalej, w milczeniu.

Ale Franz nie przestawał się śmiać. Brzuch go rozbolał, a mimo to nie potrafił przestać. Widok roztrzaskanej główki porcelanowego marzyciela skruszył w nim coś, co rozsypywało się od dawna.

– Myślisz pewnie, że jestem wariatem! – krzyknął w przerwie między jedną salwą śmiechu a drugą. – Ale ja ci powiem kto tu tak  naprawdę zwariował. Oni wszyscy! – ryknął. Tym razem wybuchowi histerii towarzyszyły łzy. Potoczyły się po policzkach Franza, a on sam ze zdumieniem otarł oczy wierzchem dłoni, nie rozumiejąc skąd się wzięły.

– I nawet nie jestem smutny, dziewczyno – śmiał się dalej. Widzisz? Przecież gdybym był smutny, to nie byłoby mi teraz tak wesoło. Musisz przyznać, że to ogromne szczęście, że na siebie wpadliśmy. Siedziałaś tam sama w ciemnościach, z tą paskudną lalką, a teraz masz mnie. Na krótką chwilę, ale jednak – zarechotał z własnego, niezbyt udanego żartu i nagle umilkł. Chęć do śmiechu przeszła równie szybko jak się pojawiła. Jej miejsce zajęła wściekłość i Franz poczuł jak nagromadzona frustracja próbuje znaleźć ujście. Otarł oczy i wstał.

– Gdzie jesteś, Cyganeczko? – zawołał śpiewnym tonem. – Pokaż co tam masz w tym małym plecaku. Może pomogę ci uwolnić się od jeszcze jednego maszkarona? No nie bój się, chodź do mnie – zacmokał, ale nie doczekał się odpowiedzi. Zamiast tego podejrzany chrobot znów rozległ się w sąsiedniej izbie. Franz poczuł jak zimny dreszcz przebiega mu po plecach.

– Nie ma się czego bać – powiedział do siebie. – Potwory przecież nie istnieją. To wymysł naszej fantazji. Bajeczka, którą karmią niegrzeczne dzieci.

Gdy podejrzany dźwięk przybrał na sile, Franz skrzyżował ramiona na piersi i postąpił kilka kroków w przeciwną stronę. Było coś dziwnie niepokojącego w tych odgłosach. Do alarmów bombowych zdążył się już przyzwyczaić i z czasem nauczył się traktować je jak błogosławieństwo, które tyle razy uratowało mu życie. Teraz jednak nie był pewien skąd, i czy w ogóle powinien spodziewać się zagrożenia.

Dziwne światełko zamigotało w mroku i Franz pewien był, że musiało mu się to przywidzieć. Udręczony umysł płatał mu figle, bo przez jedną krótką chwilę miał wrażenie, że jakaś mała, świetlista istota mruga do niego z oddali. Puszcza oczko, ale zaraz potem je zamyka i na wszystko opada ciemna kurtyna. Znów się roześmiał, ale po chwili umilkł, bo dotarło do niego na co właściwie patrzy.

To wcale nie fantastyczne twory migotały w ciemnościach. Dokładnie na wprost okna wisiało wielkie owalne lustro w złocistej ramie. Musiał wcześniej go nie zauważyć. Stanowiło dość niecodzienny element wystroju piekarni i Franz nijak nie potrafił pojąć skąd się tam wzięło i jakim cudem nie wpadło jeszcze w ręce rabusiów. I dlaczego za pierwszym razem go nie zauważył? Tak bardzo rzucało się przecież w oczy...

Jako dziecko czytał takie bajki. O królewnach, które traciły rozum, bo zbyt długo przyglądały się swojemu odbiciu w lustrze. O zakochanych w sobie młodzieńcach, którzy tonęli wskutek nieuwagi, zapatrzywszy się w kolor swoich własnych tęczówek. Ale Franz nienawidził samego siebie. Nienawidził tego, kim był zanim zaczęła się wojna i nienawidził tego, czym się stał, gdy zmuszony został do porzucenia resztek swojego człowieczeństwa. Gdyby nie migotliwe lustro, skręciłby kark małej Cyganeczce, tak jak zrobił to z młodym listonoszem, który przyniósł mu owiniętą w papier pajdę chleba. Nie mógł znieść litości w jego oczach. Żalu odbijającego się w czarnych źrenicach. A to przecież nie jego wojna. Dlaczego więc ludzie mu współczują? Powinni żałować sami siebie. On sobie zawsze świetnie radził.

Powierzchnia lustra była krystalicznie czysta pomimo kurzu gęsto pokrywającego pomieszczenie. Widok ten zafascynował Franza. Dziewczynka nagle gdzieś zniknęła. Przestał o niej myśleć, już jej nie szukał. Pochłonął go widok, który ukazał się jego oczom, gdy zbliżył się do gładkiej tafli. Ostatni raz przeglądał się w lustrze nim pierwsze bomby spadły na miasto. Ale wtedy nie przywiązywał większej wagi do tego, jak wygląda. Poranna toaleta kończyła się zawsze równie szybko, jak się zaczynała, a własne odbicie stanowiło bardziej jeden z elementów jej układanki. Dopiero teraz, stojąc w ciemnościach zrujnowanej piekarni, z odgłosami bębniącego deszczu i dziwnymi chrobotami w tle, uzmysłowił sobie, że zobaczył sam siebie po raz pierwszy w życiu.

Jego włosy były pozlepiane i długie, a sięgająca klatki piersiowej broda splątana. Wyglądał niechlujnie i niczym nie różnił się od reszty podobnych mu uciekinierów. Tym, co go jednak zafascynowało były jego własne oczy. Franz wytężał wzrok w ciemnościach i usiłował im się przyjrzeć. Gdzieś przecież musiał być ich zarys, kształt i wielkość źrenic. Ale niczego takiego nie zobaczył. 

„To wszystko dlatego, że jest tak ciemno” – pomyślał.

Ale pomimo oblepiającego go mroku twarz w lustrze była dziwnie oświetlona, blada i bardzo wyrazista. I te oczy... Widział, że tam są. Absurdem byłoby w ogóle pomyśleć, że został ich pozbawiony, bo przecież patrzył na samego siebie, mrugał i widział przed sobą obraz. Tyle, że ów obraz z minuty na minutę stawał się coraz bardziej nierzeczywisty. Twarz Franza robiła się coraz bardziej groteskowa. Zarost jakby zniknął, a jego miejsce zajęła gładka, niemal przezroczysta skóra, tak jasna, że mężczyzna uniósł dłoń, by jej dotknąć, ale zaraz zrezygnowany opuścił dłoń i tylko stał i patrzył na rozgrywający się na jego oczach makabryczny spektakl.

Postać w lustrze nie była już Franzem. Miała zupełnie inne rysy twarzy, pozbawiona była włosów, a jej łysa czaszka była nienaturalnie mała.

„Aż się prosi, żeby założyć jej jakiś kapelusz” – przemknęło mu znów przez myśl.

Ale postać w lustrze zdawała się niewzruszona tym, co właściwie myśli sobie Franz. Jej myśli były jego myślami, a jej ruchy jego ruchami. Zupełnie, jakby byli jednym i tym samym.

Deszcz przybrał na sile i łomot uderzających o dach kropel wzmógł się jeszcze bardziej. Woda wlewała się do środka piekarni przez szczeliny w dachu i w ścianach. Franz znów zaczął się śmiać. Chorobliwie, szyderczo. Postać w lustrze się nie uśmiechała. Była poważna. Wąskie, blade usta miała zaciśnięte, a Franz wreszcie dostrzegł jej oczy. Małe, lekko ukośne, z czarnymi jak noc tęczówkami. Przeraźliwie smutne.

Nagle w budynku zrobiło się bardzo zimno. Chłód i tak dokuczał Franzowi niezmordowanie od momentu, gdy tylko przekroczył próg piekarni, ale to, czego teraz doświadczył sprawiło, że całe jego ciało pokryło się gęsią skórką i zanim zdążył się zorientować, cały się trząsł. Postać w lustrze mrugnęła do niego. Albo tak mu się przynajmniej zdawało. Coś dziwnego pojawiło się na jej twarzy . Tuż  pod lewym okiem. Coś ruchliwego i żywego. Coś, co czarną smugą smugą płynęło po gładkim policzku i zatrzymało się nieopodal kącika ust. Franz w tym momencie oprzytomniał i cofnął się do tyłu, uderzając plecami o zamknięte drzwi. Postać w lustrze nie oddaliła się wraz z nim. Była w tym samym miejscu, co poprzednio.

Deszcz bębnił zawzięcie o dach. Każde uderzenie zamieniało się powoli w łomot. Franz nie mógł oderwać oczu od istoty w lustrze. Jej białe, poważne oblicze go zahipnotyzowało. Nagle coś ciepłego otarło się o jego prawą nogę. Wzdrygnął się i niechętnie oderwał wzrok od lustra. Mała Cyganeczka przycupnęła obok niego. Wielkie, błyszczące oczy wlepiła w twarz Franza. Usta, pełne małych, ostrych ząbków miała rozchylone. Uśmiechała się. Ale nie był to miły uśmiech zagubionego dziecka. Była w nim kpina i jawne szyderstwo. Franz nie był na nią zły. Śmiertelne przerażenie odebrało mu resztki odwagi, i gdy dziewczynka złapała go za nogę i przywarła do niego całym ciałem, strząsnął ją z siebie i w ostatnim, desperackim odruchu złapał za klamkę.

Na dworze nie było zimno. Ziąb, który zmusił go do szukania kryjówki w zniszczonej piekarni nagle się ulotnił, a jego miejsce zajęła chmura gorąca, paląca skórę i trzewia.

Gdzieś w oddali wyła syrena, a świat dookoła niego płonął.

A potem wszystko spowiła ciemność. 

piątek, lipca 23

„Horror Story – jak przestraszyć czytelnika?” - spotkanie autorskie


    „Lee Schubienik” ukazał się na rynku wydawniczym w kwietniu ubiegłego roku i już wtedy, przy okazji premiery, byłam bombardowana zewsząd pytaniami, w jaki sposób mam zamiar poradzić sobie z promocją książki, skoro stanęliśmy w obliczu największego kryzysu ostatnich lat i wszyscy dookoła są tak zaaferowani pandemią, że nikomu przez myśl nawet nie przejdzie, że wolałby spędzić dzień z książką w ręku niż stać w kolejce po papier toaletowy. I rzeczywiście, po pierwszych działaniach promocyjnych (radio, gazety) nagle zmuszona zostałam do zaprzestania tradycyjnej aktywności i przeniesienia jej do sieci. Ku mojemu zdziwieniu, informacja o książce błyskawicznie rozeszła się wśród tzw. bookstagramerów, których działalności zawdzięczam tak naprawdę najwięcej. Czasem jedno zdjęcie opatrzone odpowiednimi hashtagami może zdziałać więcej niż dobijanie się do zamkniętych na cztery spusty drzwi miejskich bibliotek. Mój debiut w czasach pandemii był więc przede wszystkim internetowy. „Lee Schubienik” spotkał się z ciepłym odzewem ze strony czytelników, a po roku czasu średnia jego ocena na opiniotwórczym portalu lubimyczytac.pl zatrzymała się na poziomie 7,0. Siódemka zawsze była moją szczęśliwą liczbą, toteż z przymrużeniem oka potraktowałam to jako zachętę od losu do dalszej pisarskiej działalności ;)

  Nigdy nie lubiłam być w centrum wydarzeń. Trochę to nietypowe dla osoby, której od dziecka marzyło się wydać powieść, ale z czasem musiałam pogodzić się z tym, że wypuszczenie na rynek własnego dziełka to nie tylko skrywanie się za skomponowanymi przez siebie zdaniami, ale także realny kontakt z równie realnym czytelnikiem. A to już samo w sobie dla osoby o introwertycznym usposobieniu brzmiało wystarczająco zabójczo. Tak, bałam się spotkań z odbiorcami. Nie dlatego, że obawiałam się potencjalnej krytyki, ale bardziej tego, że będę musiała zburzyć skrzętnie wznoszony mur i zmuszona będę dopuścić do siebie ludzi. A opowiadanie o sobie i uzewnętrznianie się zawsze przychodziło mi z wielką trudnością.

    „A mury runą, runą, runą i pogrzebią stary świat” - jak to leciało w tej starej piosence.

      I rzeczywiście.

   Pierwsze moje spotkanie z czytelnikami było jedną z najprzyjemniejszych rzeczy, jakie mi się w życiu przytrafiły i otrzymałam zastrzyk niczym niezmąconej, pozytywnej energii, który podziałał na mnie niezwykle motywująco.

  Spotkanie odbyło się w środę 21 lipca i zorganizowane zostało pod patronatem Radia Opole, a poprowadziła je znana z „Rewirów Kultury” dziennikarka Katarzyna Zawadzka, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej prowadzącej, tym bardziej, że drogi moje i Kasi przecięły się już rok temu i jako jedna z pierwszych osób miała okazję zapoznać się z wydaną przeze mnie książką i również jako jedna z nielicznych potrafiła do mnie dotrzeć, a swoim zaangażowaniem i postawą zbudowała atmosferę, w której niezwykle łatwo było mi się odnaleźć i rozluźnić. Dzień przed samym wydarzeniem miałyśmy zresztą okazję porozmawiać w prowadzonej przez nią audycji na tematy nie tylko książkowe, ale i muzyczne, co dodatkowo mnie podbudowało. Roznoszących się po radiowym studiu dźwięków „Boulevard of broken dreams” długo nie zapomnę.

O wyborze miejsca zadecydował trochę przypadek (niedawno otwarta Klubokawiarnia OPO przy ul. Krakowskiej 32 w Opolu). Podczas jednej z moich wizyt, zauroczona postawioną przez właścicieli, kameralną sceną, zapytałam czy zgodziliby się na organizację spotkania autorskiego i po uzyskaniu pozytywnej odpowiedzi, przy współudziale zaangażowanych w projekt osób, zaczęliśmy działać. Również sam fakt, że spotkanie mogło odbyć się właśnie w kawiarni, a nie tradycyjnie w bibliotece, czy innym, bardziej przeznaczonym do tego miejscu, spowodował, że nabrało ono charakteru luźnej, kawiarnianej pogawędki, a nie sztywnej, wymuszonej rozmowy (chociaż za sposób prowadzonej narracji ponownie podziękowania należą się Kasi). Obecność przyjaciół również podziałała na mnie dopingująco i ogromnie się cieszę, że zdecydowali się wziąć udział w tak istotnym dla mnie wydarzeniu. Jeśli czytacie te słowa, to pamiętajcie, że każdy/każda z Was jest dla mnie niezwykle ważny/ważna i dziękuję Wam, że staliście się częścią mojego życia. I mam nadzieję, że w przyszłości razem uda nam się stworzyć coś równie pięknego <3

Nie będę ze szczegółami przybliżała o czym tak z Kasią debatowałyśmy, bo też sporo informacji pojawiło się w ostatnim czasie w mediach, ale głównie starałyśmy się zgłębić tematykę fascynacji grozą w literaturze, próbując jednocześnie odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób tworzyć, by budować napięcie i nieustannie intrygować czytelnika. Nie obyło się oczywiście bez rozmów o „Lee Schubieniku”, bo to on był sprawcą całego tego zamieszania, a zgodnie z tym, co na spotkaniu obiecałam, mroczny wisielec z lasu namiesza w życiu Alicji jeszcze nie raz.

  Specjalnie dla tych z Was, którzy nie mogli się pojawić, zamieszczam fragment drugiego tomu:

Autor nagrania: Marcin Krutak


                                                        Galeria zdjęć:






Na zakończenie chciałabym raz jeszcze podziękować Kasi za poprowadzenie spotkania oraz Miłoszowi Bogdanowiczowi, autorowi powyższych fotografii i mentalnemu rzecznikowi całego przedsięwzięcia za to, że dostrzegliście we mnie światło, które tak wielu próbowało zgasić.


piątek, lipca 9

„A co jeśli nie napiszę już nigdy więcej ani słowa?” O kryzysach pisarskich wśród wszystkich piszących.

 

Nie ma znaczenia czy jesteś świeżo upieczonym pisarzem amatorem, czy też próbujesz uchodzić za nieposkromionego mistrza pióra, którego książki tonami zalewają rynek wydawniczy. Kryzysy zdarzają się najlepszym. Przychodzi taki dzień, że odpalasz laptopa, kolorowe ikonki pojawiają się na pulpicie, otwierasz edytor tekstu w nadziei, że trzaśniesz dzisiaj co najmniej jeden soczysty rozdział naszpikowany akcją i błyskotliwymi dialogami, szykujesz ulubiony kubek z ulubioną kawą rozpuszczalną zakupioną w Żabce i czekasz aż wstąpi w Ciebie szaleńczy demon pisarstwa. Czekasz. Minuty mijają, czarny kursor zachęcająco mruga, ale biała kartka wciąż pozostaje tak samo biała. A co w tym czasie robi demon? Zapewne też popija sobie kawę, może nawet uprawia przygodny seks z jakąś panią demonową, ale jak zapewne już widzisz, na pewno nie jest dziś skłonny do współpracy. 

„A kij z nim” - myślisz sobie, zamykasz komputer i odkładasz zaplanowany rozdział „na jutro”. 

Ale niestety jutro wcale nie jest lepiej. Oprócz zaginionego w akcji demona pojawia się kolejny problem w rodzaju rozpraszaczy, które Cię dekoncentrują i robią wszystko, byle tylko odciągnąć Cię od tego, co domaga się uwagi. Przecież trzeba sprawdzić wszystkie social media, bo przecież były sprawdzane pięć minut temu, a w tym czasie świat na pewno się skończył, a Tobie jakoś to umknęło! I tak to trwa i trwa. Czas leci, mijają dni, tygodnie, miesiące, lata... STOP! Jak już mijają lata to jest naprawdę FATALNIE. Jeśli chcesz pisać i publikować to nie możesz znikać na tak długo, bo powrót może okazać się bardzo ciężki, a ośmielę się stwierdzić, że wręcz niemożliwy. Bo widzisz, człowiek przyzwyczaja się do pewnej rutyny i potrzebuje ogromnego samozaparcia, by tę rutynę przełamać.

Sami wiecie, że mam takie etapy, że przepadam bez wieści. I jasne, gryzą mnie wyrzuty sumienia, bo wszyscy czytelnicy czekają na dalsze losy Alicji, na nowe wpisy na blogu, na zdjęcia. Otrzymuję od Was ponaglające wiadomości :) Ale wcale mi one nie pomagają. Presja powoduje, że są momenty, kiedy zaczynam odczuwać wstręt do tego, co robię. I oczywiście nie ma na to lekarstwa. Zamiast pisać przeglądam sobie social media, narzekam na brak weny, narzekam na nadmiar obowiązków, wdaję się przy okazji w wir rozmów ze znajomymi i tak strasznie ubolewam nad tym, że jestem taka zapracowana, że pisać nie ma kiedy, że terminy, że etc. etc.

Każdy z nas potrzebuje przerwy, przestrzeni i oddechu.

Jeżeli czujesz, że nie jesteś w stanie pisać, rzuć to! Na tydzień, miesiąc, pół roku. Daj sobie dokładnie tyle czasu ile potrzebujesz. I w tym czasie rób te wszystkie rzeczy, których normalnie nie robisz, kiedy piszesz. Plotkuj ze znajomymi, oglądaj, czytaj, tańcz, baw się. A jeżeli na pewnym etapie życia Twoje serce zabiło szybciej do słowa pisanego, to pasja sama Cię odnajdzie i przywlecze zaginionego demona  w chwili, w której najmniej się go spodziewasz ;)



sobota, grudnia 26

"Nimfa" - Andrzej Konefał

„Obudź się! Musimy iść. Ku zmianom...”

Na debiut autorski Andrzeja Konefała czekałam z niecierpliwością. Zbieżność naszych nazwisk jest zupełnie przypadkowa i myślę, że warto to zaznaczyć, zanim wszyscy czytający posądzą nas o koneksje rodzinne :) Niezbadane są jednak koleje losu i nasze pisarskie ścieżki w pewnym momencie naszego życia się przecięły, a nasza niemająca granic wyobraźnia pozwoliła nam na podjęcie współpracy. Z przyjemnością zgodziłam się więc objąć patronat nad „Nimfą” i muszę przyznać, że nie żałuję. Pomimo, że jest to powieść, która gatunkowo całkowicie odbiega od tego, z czym stykam się na co dzień, to urzeka ona bogactwem kolorów i uwodzi dynamiką następujących po sobie zdarzeń.

Sama historia zaczyna się z pozoru niewinnie i czytelnik ma wrażenie, że wpadła mu do ręki powieść obyczajowa, z rodzinnym dramatem w tle. Mamy tragiczny w skutkach wypadek samochodowy, w wyniku którego Katarzyna Mariańska traci ukochanego syna i przez kolejne zapisane przez autora stronice zmaga się z osobistą traumą. Grzegorz, mąż Mariańskiej, który lada chwila przestanie być jej mężem, w zabliźnieniu się tych ran bynajmniej nie pomaga, a staje się kolejnym powodem do zmartwień. Brzmi banalnie, prawda? Chwilę później autor rzuca jednak czytającego w wir wydarzeń tak ekstremalnych, że ten, nie raz jeszcze będzie przecierał oczy ze zdumienia. Bo kto by się spodziewał, że w zwyczajnej szafie znajduje się przejście, które sprawi, że Mariańska obudzi się w Krainie Koszmarów? ;) I co w tej historii jest tak naprawdę rzeczywiste, a co nie?

W swojej debiutanckiej powieści Andrzej Konefał romansuje z fantastyką, thrillerem, dramatem psychologicznym, a wszystko naszpikowane jest taką ilością akcji, że sama miałam problem z przypasowaniem „Nimfy” do konkretnego gatunku. Autor znakomicie bawi się stworzoną przez siebie stylistyką, poszczególne elementy fabuły ładnie się o siebie zazębiają i widać, że twórca poświęcił sporo czasu na dokładne przemyślenie oraz rozplanowanie wątków. Całość jest wręcz trochę „hollywoodzka”, a podczas lektury nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że gdyby powieść ukazała się z USA, to prędzej czy później ktoś zechciałby ją zekranizować. Mamy tu akcję, strzelaniny, krew leje się strumieniami, a na dodatek ludzkość staje w obliczu „zagrożenia” z kosmosu. Sami bohaterowie również zostali całkiem sprawnie rozpisani i nie są banalni.

Język powieści jest lekki i przyjemny i nie przeszkadzają nawet wrzucane często przez autora wulgaryzmy. Ach, no przecież Nimfa jest postacią tak charakterną, że aż prosi się, by co jakiś czas soczyście zaklęła ;) Nie muszę chyba przy tym dodawać, że właśnie tytułowa bohaterka wzbudziła moją największą sympatię. Lubię takie skomplikowane i nieoczywiste postaci. A tak mało jest dobrych kobiecych bohaterek we współczesnej literaturze.

Podczas lektury bawiłam się naprawdę dobrze, ale żeby nie było, że przedstawiam powieść kolegi w samych superlatywach, to jest kilka elementów, do których muszę się przyczepić. Zaznaczę przy tym, że nie czytałam wcześniej żadnych recenzji „Nimfy”, a jest pewien mankament, który w odbiorze całości przeszkadza. Mam tutaj na myśli korektę tekstu przeprowadzoną przez wydawnictwo. Literówek i drobnych błędów stylistycznych jest na tyle dużo, że zaburzają one schludny obraz całości i po prostu denerwują. I co z tego, że szata graficzna „Nimfy” jest naprawdę ładna i cieszy oko, skoro te niedoskonałości dekoncentrują i sprawiają, że czytelnik sam ma ochotę wziąć do ręki ołówek, by to wszystko poprawić.

Kolejnym elementem, który nie do końca do mnie przemówił jest wspomniana wcześniej dynamika następujących po sobie zdarzeń. Tak, wiem, że zaznaczyłam jak to autor tą dynamiką uwodzi, jednak myślę, że nie każdemu takie szalone tempo będzie odpowiadało. Ja niestety jestem miłośniczką powolnego rozwijania akcji (wychowałam się na książkach Kinga, to pewnie dlatego ;D) i ta szalona jazda bez trzymanki w moim odczuciu prezentowałaby się znacznie lepiej, gdyby autor trochę zwolnił i pozwolił wydarzeniom rozwijać się w nieco wolniejszym tempie. Ale to moje całkowicie subiektywne odczucie, miłośnicy akcji mają prawo się ze mną nie zgodzić. Nie do końca też przypadł mi do gustu sposób prowadzenia narracji. O ile przedstawienie wydarzeń z punktu widzenia Katarzyny i Nimfy uważam za jak najbardziej uzasadnione, tak dopuszczenie do głosu pozostałych, czasem wręcz pobocznych bohaterów uważam za niepotrzebne. Wprowadziło to do całości nieco chaosu.

Podsumowując, uważam „Nimfę” za całkiem udany debiut literacki i cieszę się, że wpadła w moje ręce książka, po którą w normalnych okolicznościach nigdy bym nie sięgnęła. Będę bacznie przyglądać się dalszej pracy twórczej Andrzeja, bo jestem przekonana, że jego niesamowita wyobraźnia i miłość do pisania zaowocują w przyszłości kolejnymi równie intrygującymi powieściami. 

Komu mogę polecić „Nimfę”? Przede wszystkim miłośnikom science fiction, bo to oni wyłuskają z tej powieści najwięcej, a zakończenie wyraźnie sugeruje, że to jeszcze nie koniec tej szalonej historii ;)

niedziela, października 25

O wolności. Artystycznej i nie tylko.


Kiedy w 2011 r. zakładałam tego bloga idea przyświecała mi jedna – stworzyć własny, mały zakątek, w którym będę mogła dzielić się z czytelnikami przemyśleniami na różnorodne, kulturalne tematy. Raz na jakiś czas wrzucałam recenzje płyt, które w jakimś stopniu poruszyły moje serce, innym razem polecałam Wam filmy i seriale, na które warto zwrócić uwagę. Jeżeli śledzicie mnie od jakiegoś czasu, z pewnością zauważyliście zmianę, jaka zaszła na blogu na przestrzeni lat.

Z chwilą ukazania się na rynku mojej debiutanckiej powieści obiecałam sobie, że przerobię tę moją przystań na port dla wszystkich piszących, pełen wskazówek i porad. I rzeczywiście, tworzenie typowo pisarskich postów sprawiało mi ogromną frajdę. Nadal oczywiście będę je wrzucać, chociaż jak zapewne zauważyliście od kilku miesięcy miałam przerwę w blogowaniu. Złożyło się na to kilka różnych czynników, które spowodowały, że po raz kolejny w życiu zapomniałam o sobie, poświęciłam siebie dla innych i pozwoliłam w nieświadomy sposób ograniczyć swoją wolność. Cóż, artystyczne dusze już chyba tak mają, że zbyt mocno odczuwają i niepotrzebnie przywiązują się do pewnych zdarzeń i sytuacji ;) Pozostaje położyć plaster na rany i czekać aż same się zagoją. Bo goją się zawsze.

Temat wolności nie jest przeze mnie poruszany przypadkowo. W momencie, gdy sytuacja w naszym kraju wymyka się spod kontroli i obroża, którą pozwoliliśmy sobie założyć na szyję coraz bardziej się zaciska, bardzo ważne jest byśmy pozostali wierni sobie, swoim ideałom i przekonaniom. Cytując, bowiem mojego bohatera: „To live and not to breathe is to die in tragedy”.

Zawsze bardzo ceniłam artystów. Nie tylko za wkład, jaki swoją twórczością wnoszą do naszego życia, ale przede wszystkim za odwagę i upór w manifestowaniu swoich poglądów. Za ten bieg pod prąd, niezależnie od okoliczności. Od lat staram się słuchać swojej intuicji, która ZAWSZE dobrze mi podpowiada, ale często niestety pozostaję głucha na jej wezwania i ostrzeżenia. Dwukrotnie w ciągu mojego krótkiego życia udało mi się zrzucić kaganiec i zrobię to po raz trzeci jeżeli będzie trzeba. I mam tutaj na myśli absolutnie każdą dziedzinę życia. Tę najbardziej oczywistą również.

Chcę rozwijać bloga, swoją twórczość, a także siebie. Dlatego też takie właśnie życiowe i filozoficzne posty będą się pojawiały tutaj częściej. Bo są częścią mnie samej i jeżeli będę wiedziała, że chcę się z Wami czymś podzielić to zrobię to bez zastanowienia. Nie możecie w końcu w nieskończoność czekać na drugi tom mojej książki i zbiór opowiadań :) Słowo pisane powstało w końcu po to, by go używać. Oczywiście racjonalnie i z głową :)

poniedziałek, lipca 27

Dlaczego kiedyś było fajniej?



Leniwe, letnie popołudnia zawsze wprawiały mnie w przyjemną melancholię, która powodowała, że zatrzymywałam się na chwilę i z dala od zgiełku oraz natłoku bombardujących mnie myśli poddawałam się urokowi trwającej chwili i pozwalałam przemyśleniom swobodnie przeze mnie przepływać. Takie summertime sadness nie jest niczym złym, a wręcz pomaga mi zawsze wejść w głębszy kontakt z samą sobą.

Jestem typową humanistką. Lubię rozmyślać, lubię filozofować i zastanawiać się nad naturą tego, co mnie otacza. Pewnie był to jeden z powodów, dla których wiele lat temu zdecydowałam się na podjęcie studiów historycznych (chociaż blisko było, a powędrowałabym inną ścieżką). Lubię obserwować ludzi, poznawać ich losy, naturę i niejednokrotnie z takich właśnie obserwacji czerpię inspirację do pisania. Nasz świat jest fascynujący, tylko my sami, w pogoni za nieuchwytnym zdajemy się tego nie dostrzegać i obojętnie przechodzimy obok tego, co najprostsze, a zarazem i najpiękniejsze. 

Ostatnio, podczas drogi powrotnej do domu naszła mnie myśl, że jako rasowy historyk chętnie cofnęłabym się w czasie i raz jeszcze doświadczyła tych wszystkich zwyczajnych chwil, których byłam uczestniczką tak dawno temu, że zdążyłam już zapomnieć jak wiele dla mnie znaczyły. W tamtym okresie były to banalne, proste rzeczy, których wagi i znaczenia wówczas nie rozumiałam, a które z biegiem lat zdążyły urosnąć do rangi chwil niemalże mitycznych, składających się na całą istotę mojego obecnego życia. 

Czasem się zastanawiam, czy wszyscy ludzie wypowiadający znajomo brzmiące słowa: „Kiedyś było jakoś fajniej” mają podobne przemyślenia. Czy każdemu z nas okres dzieciństwa i wczesnych lat młodości kojarzy się z rajem utraconym i wzbudza tę pełną melancholii nutę tęsknoty za tym, co już przeminęło? Czy dawno temu, wkraczając np. do domu Waszych dziadków  zdarzyło Wam się doświadczyć dziwnego uczucia, jakbyście właśnie otworzyli drzwi, wiodące do zupełnie innej epoki? Waszą uwagę przykuł monotonny dźwięk zegara z wielkim wahadłem. Jego donośne tykanie co jakiś czas przerywała wyskakująca ze swojego drewnianego domku kukułka, ogłaszająca porę podwieczorku. Słońce leniwie przedzierało się przez białe firanki, a w powietrzu tańczyły drobinki kurzu. Czas zdawał się płynąć jakoś wolniej. Ile oddalibyście, aby móc raz jeszcze przeżyć tę chwilę, cofnąć się wstecz i cieszyć się prostym życiem dziesięciolatka, dla którego babciny dom był wspaniałym królestwem pełnym ukrytych skarbów i porcelanowych pamiątek przywiezionych „gdzieś ze Wschodu”?

Mniej więcej tego typu uczucia towarzyszą mi za każdym razem, gdy wracam pamięcią do czasów dzieciństwa. Dopiero teraz, bombardowana z każdej strony informacjami, zalewana przez potok muzycznych i filmowych popłuczyn doceniam wartość tego, co było mi serwowane od najmłodszych lat. Czy jako malutka dziewczynka mogłabym się bowiem spodziewać, że tak namiętnie odtwarzane przez mojego ojca kasety Queena, Budki Suflera, Lady Pank, staną się w przyszłości motorami napędowymi mojego dopiero co kształtującego się gustu muzycznego? Czy też, że rozbrzmiewające wieczorami nastrojowe „San Francisco” Scotta McKenzie stanie się jednym z hymnów mojego dzieciństwa? Po dziś dzień najchętniej wracam do twórczości zespołów, które czasy swojej świetności miały w latach 80-tych i 90-tych. Albo więc współczesnym artystom nie udaje się uchwycić ducha bieżącej epoki, albo najzwyczajniej w świecie ten duch od dawna już nie istnieje. Brakuje mi prawdziwości w tym, co obecnie wypuszczane jest na rynek. Wszędzie widzę tylko lejący się strumieniami plastik i fałsz, którego w sztuce nienawidzę. Zawsze podkreślam, że więcej wart w moich oczach jest uliczny grajek z rozstrojoną gitarą niż silikonowa piękność szczerząca się do tłumu gapiów ze sceny.



Nie wiem czy to moja dusza historyka, czy też tęsknota za tym, co minęło popycha moje zainteresowania w stronę rzeczy, na których przeszłość odcisnęła swoje piętno. Szalenie podobają mi się stare, amerykańskie samochody. Gdybym mogła wybrać wóz, który powiózłby mnie do ślubu to pewnie byłaby to odrestaurowana wersja któregoś z Chevroletów, a może nawet i replika Plymouth Fury z 1958 roku (w tym miejscu puszczam oczko do fanów Stephena Kinga). Podoba mi się amerykańska małomiasteczkowość lat 50-tych i 60-tych. Unoszący się w powietrzu duch nostalgii, którego nie mogę znaleźć nigdzie indziej. Dlatego też m.in. tak bardzo upodobałam sobie kreację, którą stworzyła sobie Lana Del Rey. Choć wokalistką jest bardzo przeciętną, o czym świadczą jej występy na żywo, to cała ta retro otoczka, którą od lat wiernie serwuje fanom doskonale odzwierciedla to, co mnie w omawianej epoce urzeka. Czerwone sukienki w białe groszki, zawadiacko wplecione we włosy chusty i nieodparty seksapil, ukryty pod fasadą panienki z dobrego domu. Czyż nie wspaniale byłoby przespacerować się kalifornijskim wybrzeżem minionego okresu, po to tylko, by na własne oczy zobaczyć te wszystkie gustownie ubrane kobiety i ich przystojnych partnerów?

A gdybym tak miała cofnąć się w czasie jeszcze dalej i wskazać okres i epokę, która inspiruje mnie najbardziej? Nie musiałabym szukać daleko i wcale nie musiałabym uciekać aż na drugi koniec świata. Od lat interesuję się kulturą i sztuką dwudziestolecia międzywojennego. Zdewastowana po pierwszej wojnie światowej kultura zaczęła powoli wstawać z kolan i odrodziła się w pełnej krasie, zwłaszcza w miejskich kawiarniach, teatrach, galeriach sztuki. Nawet dziś, spacerując zabytkowymi uliczkami Krakowa natknąć możemy się na historyczne miejsca, które pamiętają czasy rozkwitu, a kawa wypita w jednej z klimatycznych kafejek smakuje lepiej niż ta ze Starbucksa ;D 

Znajomym lubię powtarzać, że urodziłam się w złej epoce. Brakuje mi tej charakterystycznej dla minionych czasów elegancji, wyczucia stylu, klasy. Wciąż skrycie marzę o szarmanckim dżentelmenie, który pojawi się znikąd i rzuci mnie w wir uczuć, o których dawno już zapomniałam. Przyniesie bukiet pięknych kwiatów (mogą to być lilie, jak w mojej książce ;P) i otoczy mnie uwagą i troskliwą opieką. Wiem, że on gdzieś tam jest, ale wyjątkowo dobrze się kamufluje! ;D Jestem ogromnie sentymentalna, ale rzadko się do tego przyznaję. W końcu nie mogłabym pisać, gdybym nie odczuwała wszystkiego tak silnie i głęboko.

I tak, w normalnych okolicznościach nie zdobyłabym się też na podzielenie się z Wami tym fragmentem mojej biografii (bo przecież okazywanie emocji to w dzisiejszych czasach przejaw słabości!), ale jak już wspomniałam na początku, długie, letnie popołudnia sprzyjają rozmyślaniom. Zwłaszcza wtedy, gdy pomarańczowe już słońce powoli znika za horyzontem, ustępując miejsca ciepłej, gwiaździstej nocy, wypełnionej pieśnią budzących się do życia świerszczy.


Źródło fot: https://www.vix.com