Od dziecka wiedziałam, że będę pisać książki. Pragnienie przelewania na papier kotłujących się w mojej głowie myśli i historii było tak silne, że prędzej czy później musiało znaleźć ujście. Jako mała dziewczynka nie zdawałam sobie jednak sprawy, że w wyniku różnych splotów okoliczności, zamiast przyjemnych powieści młodzieżowych, jakie sobie założyłam, będę pisać równie przyjemne, acz pokręcone i mroczne historie, które nie każdemu przypadną do gustu.
Nie lubię określać swojej twórczości mianem horroru. Nie lubię szufladkowania. Jeśli powiem, że jestem autorką, która pisze wyłącznie horrory, skłamię i zamknę się w ramach jednego gatunku, który przecież nie jest zbyt popularny. Współcześnie wszyscy czytają albo romanse, albo kryminały. No i fantastykę. Nie zapominajmy o fantastyce, która niezmiennie króluje wśród miłośników czytania. A ja? Wybrałam chyba jeden z najmniej przyszłościowych kierunków literackich. Gdy bliżsi i dalsi znajomi dowiedzieli się, że wydaję książkę zaczęli dopytywać czego będzie ona dotyczyła, a gdy niechętnie zdradziłam, że napisałam horror, zaczęły się pytania: Ty? Taka miła i spokojna dziewczyna lubisz horrory?
I w tym właśnie miejscu zdementuję dwie rzeczy. Po pierwsze, wcale nie jestem spokojna i miła, po drugie wcale nie lubię horrorów :P
Nie lubię się bać. Nie oglądam więc ani filmów, ani seriali, które w jakimś stopniu próbują mnie nastraszyć. I nie mówię tu o produkcjach pełnych nieuzasadnionej przemocy i latających flaków, a o rzeczach z klimatem, grozą czającą się w zakamarkach. Po nocnym seansie „Kobiety w czerni”, jaki sobie zafundowałam lata temu chyba przez tydzień podskakiwałam przy najlżejszym hałasie. A umówmy się, nie był to film wysokich lotów. Od tamtej pory unikam więc raczej oglądania horrorów. Zdecydowanie wolę kino akcji i dramaty.
Z grozą w literaturze jest jednak inaczej. Nie zaczytuję się namiętnie w mrocznych historiach, na dłuższą metę mnie one przytłaczają. Tutaj rzeczywiście i ja skłaniam się ostatnio bardziej w stronę fantastyki, a jednocześnie na boku romansuję ze skandynawskim kryminałem.
Jeśli chodzi jednak o pisanie to nie wyobrażam sobie, że miałabym tworzyć cokolwiek innego. Mroczne domostwa, skrzypiące schody, jęki dusz udręczonych. Te wszystkie elementy same wypływają spod moich palców. Dreszcz rozkoszy przemyka po moim ciele, gdy opisuję migotliwy płomień świecy, który nagle gaśnie, a moja bohaterka wędruje pogrążonymi w ciemnościach korytarzami mrocznej rezydencji. Pary niewidzialnych oczu śledzą wówczas każdy jej krok, a czytelnikowi włosek jeży się na głowie ;)
Nie lubię się bać a taką frajdę sprawia mi straszenie innych ;)
Pisałam wcześniej, że nie chcę zamykać się w ramach jednego gatunku. Dlatego też moje opowieści balansują na granicy horroru, powieści obyczajowej i przygodowej. Gdzieniegdzie przemycę też wątki fantastyczne, ale w ilości śladowej, by mieszanka ta nie stała się zbyt ciężkostrawna.
Samego „Lee Schubienika” zaklasyfikowałabym jako „romantyczny horror”. Swoją stylistyką nawiązuje bowiem do klasyki gatunku i bliżej mu do powieści gotyckiej niż do współczesnego horroru. To mój osobisty ukłon w stronę Poe'go, który inspirował mnie praktycznie całe życie.
Oglądałam ostatnio na YouTubie materiał poświęcony właśnie grozie i padło w nim sformułowanie, że gatunek ten niesłusznie jest przez czytelników niedoceniany. Kwestionuje on bowiem wszystko to, w co tak naprawdę wierzymy i zmusza do zrewidowania poglądów, skłaniając jednocześnie do refleksji, czy poza naszą rzeczywistością kryje się coś jeszcze. Ukryte w cieniu, nieuchwytne dla ludzkiego oka, a przy tym tak szalenie intrygujące.
Coś, o czym warto pisać.
Źródło fot: www.longislandpress.com