Większość piszących osób z pewnością odkrzyknie: Tak! Przecież
bez planowania nie ma sensu niczego tworzyć! Jest w tym oczywiście
sporo racji i bardzo szanuję ludzi, którym udaje się prowadzić
fabułę od początku do końca według pierwotnych założeń. A
jednocześnie jest mi też trochę smutno, że dajecie się tak
zamknąć w ciasnych ramach własnej historii.
Dla mnie pisanie nie jest pracą. Podejrzewam wręcz, że gdyby się
nią stało, przestałoby mnie bawić i zamiast spuszczać ze smyczy
własną wyobraźnię, musiałabym ją trzymać zamkniętą gdzieś w
ciemnej piwnicy.
Planowanie mnie ogranicza.
Jestem jednym wielkim chaosem. Pomysły i przemyślenia torpedują
moją głowę z prędkością światła, a abstrakcyjne historyjki
wymyślam na poczekaniu. Mam jednak problem z trzymaniem się
wypracowanego schematu. Ba! Ja go nawet nie tworzę. Pozwalam, by
opowieść sama prowadziła mnie za rękę i wskazywała mi kierunek,
którym chce podążać.
Oczywiście na początku w mojej głowie pojawia się sam pomysł.
Tak było w przypadku „Lee Schubienika”. Wymyśliłam sobie nieco
irytującą główną bohaterkę, której przytrafiają się dziwne
rzeczy i postawiłam na jej drodze fascynującego mężczyznę, który
postanawia odebrać sobie życie. Całość naszpikowałam elementami
charakterystycznymi dla gotyckiego horroru, a więc wrzuciłam moją
bohaterkę to wielkiej, nawiedzonej rezydencji i jednocześnie dość
mocno rozbudowałam warstwę obyczajową. Na wstępnym etapie
tworzenia jedynym, czego tak naprawdę byłam pewna, było
zakończenie książki. Wszystko, co zdarzyło się po drodze miało
doprowadzić moją Alicję do momentu kulminacyjnego. I doprowadziło.
Drogami, których zupełnie nie planowałam. Zanim się obejrzałam,
Alicja miała już całkiem pokaźny biogram, a jej światopogląd
niebezpiecznie zbliżył się do mojego. Gdy zdałam sobie sprawę,
że bohaterka stała mi się niebezpiecznie bliska było mi łatwiej
kierować jej poczynaniami. Przed napisaniem każdej sceny zadawałam
sobie pytanie: Co zrobiłaby teraz ta arogancka smarkula? I chociaż
złościłam się na nią niejednokrotnie, to wiedziałam, że w
danych okolicznościach nie byłaby w stanie zachować się inaczej.
Przecież jakie ja popełniałam głupoty mając siedemnaście lat!
Podobnie rzecz wyglądała w przypadku reszty bohaterów. Pozwoliłam
im rozwijać się we własnym tempie. Każdy z nich znalazł się w
miejscu, w którym miał się znaleźć, i w miejscu, którego
wymagała od nich opowieść.
I dlatego, prowadzona za rękę przez samą historię byłam w stanie
ją ukończyć. Czego nie udało mi się niestety zrobić w przypadku
wielu innych projektów, porzuconych lata temu. Wszystko wina
schematów, wykresów i innych ograniczających wyobraźnię
elementów.
Od tamtej pory nie słucham ekspertów i robię w edytorze tekstowym
to, na co mam ochotę :P
Jeśli szukacie sposobu na sprawne prowadzenie opowieści to moją
jedyną radą jest, byście słuchali własnej intuicji. Pisząc,
zróbcie sobie chwilę przerwy, zastanówcie się, którą drogą
powinniście podążyć i ruszajcie przed siebie. Ale powoli, bez
pośpiechu. Zróbcie sobie szkielet samej fabuły, a potem już
róbcie z tym co chcecie.
A i jeszcze jedno.
Bądźcie wierni sobie.
Źródło fot: cms.qz.com