Kiedy
zapowiedziałam na mojej facebookowej stronie konkurs, w którym do
wygrania będą dwa egzemplarze mojej książki, planowałam połączyć
to małe wydarzenie z postem na blogu, w którym objaśniłabym
wszystkim zainteresowanym czym właściwie jest „Lee Schubienik”,
wokół czego oscyluje jego fabuła i czego po tej książce możecie
się spodziewać. Jak to jednak zwykle u mnie bywa, zaraz po
rozpoczęciu pracy nad w/w postem zmieniła mi się koncepcja i
stwierdziłam, że tym razem chciałabym się przed Wami nieco
bardziej otworzyć.
Emocjonalny
ekshibicjonizm jest mi totalnie obcy, mam wręcz problem z nazywaniem
uczuć po imieniu (zupełnie jak moja bohaterka), chociaż przyznam,
że w ostatnich artykułach udało mi się dość zgrabnie ująć w
słowa to, czego w normalnych okolicznościach nigdy bym z siebie nie
wydobyła. Z tego też powodu bawię się pisaniem i nie snuję
marzeń o zostaniu zawodowym mówcą ;) Praca przy laptopie, w
domowym zaciszu w zupełności mi wystarcza. Pod warunkiem, że nie
ma dookoła mnie rozpraszaczy, które utrudniają mi pracę. A
ostatnio jest ich niestety coraz więcej...
„Lee
Schubienik” narodził się w mojej głowie z nudy. Nie będę
udawała, że spłynęła na mnie niebiańska wena, bo nie miałoby
to nic wspólnego z rzeczywistością. Znużona studenckim życiem,
około dziesięciu lat temu, podczas jednego z ponurych wieczorów
(no dobrze, nie przesadzajmy, lato chyba wtedy było) otworzyłam
pustą stronę w moim edytorze tekstu i napisałam prolog, którego
koniec końców w książce nie zamieściłam. Wyrzuciłam go zaraz
po napisaniu pierwszego rozdziału. Tak strasznie nie pasował do
całości, że nie wiem po co w ogóle go napisałam. Pojawiła się
w nim jednak dwójka bohaterów, których postanowiłam w głowie
zachować i ich historię kiedyś Wam przedstawię. Jeden z nich
pojawia się zresztą w „Lee Schubieniku” i nosi
charakterystyczny czarny kapelusz ;) Dodam też, że jest to mój
ulubiony bohater, wzbudzający kontrowersje, ale niepozbawiony uroku
osobistego. O tym jednak innym razem... ;)
Z
początkowo niewinnej, dość banalnej opowieści, bazującej na
utartych schematach zrodziło się coś trwałego, co
zagnieździło się w mojej głowie na stałe. Wspominałam już
wcześniej, że ile razy próbowałam zająć myśli jakąś inną
historią, stworzyć coś nowego, ta powracała do mnie jak bumerang,
nie dając o sobie zapomnieć. Zanim się zorientowałam (a trwało
to ładnych parę lat), miałam przed sobą pełną bólu i
cierpienia opowieść o ludziach, którymi rządzą emocje tak silne,
że zmuszają ich do podejmowania działań, których w normalnych
okolicznościach nigdy by nie podjęli.
„Lee
Schubienik” nie jest typowym horrorem. Jest opowieścią o ludziach
i targających nimi namiętnościach.
Ból, strach, samotność.
Pożądanie. Mnóstwo negatywnych emocji, spowitych oparami
wszędobylskiej melancholii.
Jestem
obecna w tej książce. W przemyśleniach niektórych bohaterów, w
zręcznie zawoalowanych sugestiach, w głosie rozsądku, który
czasem nawiedza Alicję. Trzeba jednak dobrze mnie znać, by wyłapać
te wszystkie kąski. Nie ukrywam, że te najbardziej mroczne i
emocjonalnie obciążające rozdziały powstawały pod wpływem
silnych emocji. Gdy zmagałam się z chorobą bliskiej mi osoby, przelewanie na papier negatywnych uczuć koiło
moją duszę i pozwalało spojrzeć na wszystko z innej perspektywy.
Nie znalazło to odzwierciedlenia w samej fabule, bo dotyczy
ona czego innego, jednak piętno negatywnych uczuć wpłynęło na
klimat opowieści. Motyw przemijania, walki z samym sobą pojawia się
w niej dość często. Chciałam stworzyć bohaterów, którzy nie są
sztampowi, którzy są tak bardzo ludzcy, że czytelnik bez problemu
odnajdzie w nich siebie. I mam nadzieję, że choć w minimalnym
stopniu udało mi się to osiągnąć.
Do
premiery „Lee Schubienika” pozostał miesiąc. Nie czuję już
euforii na myśl, że moja książka ukaże się w całej Polsce.
Zabrzmi to dziwnie, ale marzenia mają to do siebie, że największą
moc mają wtedy, gdy pozostają niespełnione. To, co czuję obecnie
to bardziej satysfakcja, że po latach zmagań z samą sobą udało
mi się doprowadzić do końca coś, o czym zawsze marzyłam i do
czego zostałam powołana. Uzmysłowiło mi też, że pisarska droga
jest tą jedyną, którą chcę podążać :)
A „Lee
Schubienik” to zaledwie początek :)