Jeżeli podobnie jak ja
jesteście fanami muzyki, to z pewnością w Waszym życiu są obecne
osoby, od których zaczęła się Wasza przygoda z tą piękną
dziedziną sztuki, bądź też takie, które sprowadziły Wasze
muzyczne gusta na właściwe tory. Ci wielcy ludzie, których śmiało
możecie określić mianem idoli.
Muzyka towarzyszyła mi
od dziecka. Właściwie nie pamiętam kto był moim pierwszym
prawdziwym autorytetem (zapewne był to ktoś, kto pojawiał się w
programach dla najmłodszych), za to doskonale pamiętam te momenty,
gdy z rozdziawioną dziecięcą buzią zastygałam w bezruchu przed
radioodbiornikiem i z zapartym tchem wsłuchiwałam się w płynące
z niego melodie. Miałam też to szczęście, że mój ojciec od
najmłodszych lat fundował mi klasykę rocka w postaci Queena,
Europe, Lady Pank, Budki Suflera i mnóstwa innych wspaniałych,
kultowych już dzisiaj wykonawców.
Potem nadeszła era
cudownych lat 90-tych i epoka popowych gwiazdek lansowanych przez
magazyny „Bravo”, „Popcorn” etc. etc. Tak więc ściany
mojego pokoju zdobiły plakaty Spice Girls, The Kelly Family,
Backstreet Boys, a w późniejszym czasie Britney Spears i jej
koleżanek.
Muzyczną świadomość
zyskałam dopiero jako nastolatka, gdy dowiedziałam się o istnieniu
amerykańskich pop punkowych zespołów, z których zwłaszcza jeden
wywrócił moje życie do góry nogami, a jego lider stał się
najważniejszą osobą w moim muzycznym życiu.
Billie Joe Armstrong (Green Day)
Być może zabrzmi to
naiwnie, ale święcie wierzę w to, że są w naszym życiu takie
zdarzenia i sploty okoliczności, które z jakiegoś powodu
wydarzyć się muszą i wszystkie drogi, którymi podążamy wiodą nas właśnie ku tym przełomowym momentom.
Jak inaczej nazwać
chwilę, w której zagubiona nastolatka, poszukująca własnej
tożsamości nagle trafia na zespół, którego twórczość zdaje
się być żywcem wyjęta z jej życiorysu?
Jeżeli doświadczyliście
kiedyś takiego stanu, że podczas zgłębiania utworu uderzyło Was
jak bardzo dany artysta siedzi Wam w głowie i słuchacie właściwie
o sobie, to wiecie o czym mówię.
Doświadczyłam tego
tylko jeden jedyny raz, w chwili słuchania płyty „American
Idiot”. Ten krążek pomógł mi zrozumieć kim jestem i pozwolił
w pełni zaakceptować siebie jako jednostkę.
I choć z perspektywy
czasu uważam Green Day za zespół bardzo powtarzalny i wtórny, ze
średnim wokalnie liderem, to na zawsze pozostaną dla mnie muzycznym
numerem jeden.
Gdyby nie Billie Joe
Armstrong nigdy nie zdecydowałabym się na diametralną zmianę w
swoim życiu. Gdyby nie Billie Joe Armstrong nie byłabym w tym
miejscu, w którym jestem obecnie, a Wy nie czytalibyście tych słów,
bo pewnie byłabym zajęta czym innym, wiodłabym nudne,
nieszczęśliwe życie, pozbawione pasji.
To live and not to
breathe is to die in tragedy
Od
Green Day'a była już krótka droga do innych podobnych zespołów.
Przerobiłam więc fascynację Good Charlotte, Simple Plan, My
Chemical Romance, The Used, Muse itp. A stamtąd blisko do
alternatywy i mnóstwa innej, dobrej muzyki.
W
chwili, gdy piszę te słowa, jestem szczęśliwą posiadaczką całej
dyskografii Green Day, a sam zespół udało mi się zobaczyć na
żywo dwukrotnie (Łódź – 2013 r. i Kraków – 2017 r.), a nie
powiedziałam jeszcze ostatniego słowa. Szczytem moich marzeń
byłoby spotkanie face to face z BJ-em i podziękowanie mu za to, że
zawsze był obecny w przełomowych dla mnie chwilach.
Freddie Mercury (Queen)
Ostatnio usłyszałam od
jednej małej, sympatycznej dziewczynki, że jej koleżanka rysuje w
szkolnych zeszytach podobizny Freddiego Mercury'ego. Moje serce pękło
z dumy, pokiwałam tylko z uznaniem głową i zduszonym z zachwytu
głosem rzuciłam krótkie: „To dobrze”.
W mojej karierze
nałogowego słuchacza przerobiłam tysiące wykonawców, ale nikt,
absolutnie nikt z nich nie jest w stanie dorównać wokalnie
Freddiemu. Jestem niesamowicie dumna i wdzięczna za to, że
urodziłam się w epoce, w której żył i tworzył ten fenomenalny
artysta.
Jak wyżej pisałam, z
twórczością Queena miałam styczność od najmłodszych lat, stąd
też wzięła się moja ogromna miłość do muzyki rockowej i bardzo się cieszę, że zespół ten pozostaje wciąż żywy w
pamięci ludzi. Nie popieram, co prawda postawy Briana May'a, który
odcina kupony od dawnej sławy i regularnie koncertuje wraz z Adamem
Lambertem, no ale ok, jeżeli jest to jedna z form przybliżania
ludziom dorobku kapeli to jakoś muszę nauczyć się z tym żyć.
Chris Corner (IAMX)
Największą fascynację
zespołem IAMX przerobiłam w 2011 roku, kiedy to na rynek trafił
album „Volatile Times”. Ruszyłam nawet wówczas w mini trasę
koncertową i udało mi się zobaczyć Chrisa wraz z ekipą w
krakowskim klubie „Kwadrat”. Na kolejnych koncertach nie byłam
już obecna, mimo iż artysta ten regularnie pojawia się w naszym
kraju i ma tutaj oddane grono wielbicieli.
Chris Corner przeszedł
przez moje życie niczym niszczycielski huragan, spowodował liczne,
acz pozytywne zmiany (przyczynił się między innymi do powstania
mojej pracy magisterskiej oraz zainspirował mnie do napisania
pierwszej, prawdziwej powieści), po czym podkulił ogon i subtelnie
się wycofał, zostawiając w moich rękach owoce swojej pracy.
Nie wiem, co właściwie
spowodowało stopniowe wypalenie mojego uczucia. Być może oboje
dojrzeliśmy. Ja się zmieniłam, obecnie mam nieco inne potrzeby
muzyczne niż jeszcze parę lat temu, a aktualna twórczość IAMX
jest dla mnie zbyt trudna do udźwignięcia. Związane jest to z
kondycją psychiczną i emocjonalną, w jakiej znajduje się/znajdował
się Chris w ostatnim czasie i ta gęsta od mroku i wszędobylskiej
psychozy atmosfera okazała się dla mnie zbyt przytłaczająca.
Próżno w jego najnowszych produkcjach szukać tego cyrkowego
wdzięku, którym niegdyś tak mnie zachwycił.
Fotografie pochodzą ze stron:
wallpapercave.com
bwallpapersepic.blogspot.com
opinie.wp.pl
tekstowo.pl