Leniwe, letnie popołudnia zawsze wprawiały mnie w przyjemną melancholię, która powodowała, że zatrzymywałam się na chwilę i z dala od zgiełku oraz natłoku bombardujących mnie myśli poddawałam się urokowi trwającej chwili i pozwalałam przemyśleniom swobodnie przeze mnie przepływać. Takie summertime sadness nie jest niczym złym, a wręcz pomaga mi zawsze wejść w głębszy kontakt z samą sobą.
Jestem typową humanistką. Lubię rozmyślać, lubię filozofować i zastanawiać się nad naturą tego, co mnie otacza. Pewnie był to jeden z powodów, dla których wiele lat temu zdecydowałam się na podjęcie studiów historycznych (chociaż blisko było, a powędrowałabym inną ścieżką). Lubię obserwować ludzi, poznawać ich losy, naturę i niejednokrotnie z takich właśnie obserwacji czerpię inspirację do pisania. Nasz świat jest fascynujący, tylko my sami, w pogoni za nieuchwytnym zdajemy się tego nie dostrzegać i obojętnie przechodzimy obok tego, co najprostsze, a zarazem i najpiękniejsze.
Ostatnio, podczas drogi powrotnej do domu naszła mnie myśl, że jako rasowy historyk chętnie cofnęłabym się w czasie i raz jeszcze doświadczyła tych wszystkich zwyczajnych chwil, których byłam uczestniczką tak dawno temu, że zdążyłam już zapomnieć jak wiele dla mnie znaczyły. W tamtym okresie były to banalne, proste rzeczy, których wagi i znaczenia wówczas nie rozumiałam, a które z biegiem lat zdążyły urosnąć do rangi chwil niemalże mitycznych, składających się na całą istotę mojego obecnego życia.
Czasem się zastanawiam, czy wszyscy ludzie wypowiadający znajomo brzmiące słowa: „Kiedyś było jakoś fajniej” mają podobne przemyślenia. Czy każdemu z nas okres dzieciństwa i wczesnych lat młodości kojarzy się z rajem utraconym i wzbudza tę pełną melancholii nutę tęsknoty za tym, co już przeminęło? Czy dawno temu, wkraczając np. do domu Waszych dziadków zdarzyło Wam się doświadczyć dziwnego uczucia, jakbyście właśnie otworzyli drzwi, wiodące do zupełnie innej epoki? Waszą uwagę przykuł monotonny dźwięk zegara z wielkim wahadłem. Jego donośne tykanie co jakiś czas przerywała wyskakująca ze swojego drewnianego domku kukułka, ogłaszająca porę podwieczorku. Słońce leniwie przedzierało się przez białe firanki, a w powietrzu tańczyły drobinki kurzu. Czas zdawał się płynąć jakoś wolniej. Ile oddalibyście, aby móc raz jeszcze przeżyć tę chwilę, cofnąć się wstecz i cieszyć się prostym życiem dziesięciolatka, dla którego babciny dom był wspaniałym królestwem pełnym ukrytych skarbów i porcelanowych pamiątek przywiezionych „gdzieś ze Wschodu”?
Mniej więcej tego typu uczucia towarzyszą mi za każdym razem, gdy wracam pamięcią do czasów dzieciństwa. Dopiero teraz, bombardowana z każdej strony informacjami, zalewana przez potok muzycznych i filmowych popłuczyn doceniam wartość tego, co było mi serwowane od najmłodszych lat. Czy jako malutka dziewczynka mogłabym się bowiem spodziewać, że tak namiętnie odtwarzane przez mojego ojca kasety Queena, Budki Suflera, Lady Pank, staną się w przyszłości motorami napędowymi mojego dopiero co kształtującego się gustu muzycznego? Czy też, że rozbrzmiewające wieczorami nastrojowe „San Francisco” Scotta McKenzie stanie się jednym z hymnów mojego dzieciństwa? Po dziś dzień najchętniej wracam do twórczości zespołów, które czasy swojej świetności miały w latach 80-tych i 90-tych. Albo więc współczesnym artystom nie udaje się uchwycić ducha bieżącej epoki, albo najzwyczajniej w świecie ten duch od dawna już nie istnieje. Brakuje mi prawdziwości w tym, co obecnie wypuszczane jest na rynek. Wszędzie widzę tylko lejący się strumieniami plastik i fałsz, którego w sztuce nienawidzę. Zawsze podkreślam, że więcej wart w moich oczach jest uliczny grajek z rozstrojoną gitarą niż silikonowa piękność szczerząca się do tłumu gapiów ze sceny.
Nie wiem czy to moja dusza historyka, czy też tęsknota za tym, co minęło popycha moje zainteresowania w stronę rzeczy, na których przeszłość odcisnęła swoje piętno. Szalenie podobają mi się stare, amerykańskie samochody. Gdybym mogła wybrać wóz, który powiózłby mnie do ślubu to pewnie byłaby to odrestaurowana wersja któregoś z Chevroletów, a może nawet i replika Plymouth Fury z 1958 roku (w tym miejscu puszczam oczko do fanów Stephena Kinga). Podoba mi się amerykańska małomiasteczkowość lat 50-tych i 60-tych. Unoszący się w powietrzu duch nostalgii, którego nie mogę znaleźć nigdzie indziej. Dlatego też m.in. tak bardzo upodobałam sobie kreację, którą stworzyła sobie Lana Del Rey. Choć wokalistką jest bardzo przeciętną, o czym świadczą jej występy na żywo, to cała ta retro otoczka, którą od lat wiernie serwuje fanom doskonale odzwierciedla to, co mnie w omawianej epoce urzeka. Czerwone sukienki w białe groszki, zawadiacko wplecione we włosy chusty i nieodparty seksapil, ukryty pod fasadą panienki z dobrego domu. Czyż nie wspaniale byłoby przespacerować się kalifornijskim wybrzeżem minionego okresu, po to tylko, by na własne oczy zobaczyć te wszystkie gustownie ubrane kobiety i ich przystojnych partnerów?
A gdybym tak miała cofnąć się w czasie jeszcze dalej i wskazać okres i epokę, która inspiruje mnie najbardziej? Nie musiałabym szukać daleko i wcale nie musiałabym uciekać aż na drugi koniec świata. Od lat interesuję się kulturą i sztuką dwudziestolecia międzywojennego. Zdewastowana po pierwszej wojnie światowej kultura zaczęła powoli wstawać z kolan i odrodziła się w pełnej krasie, zwłaszcza w miejskich kawiarniach, teatrach, galeriach sztuki. Nawet dziś, spacerując zabytkowymi uliczkami Krakowa natknąć możemy się na historyczne miejsca, które pamiętają czasy rozkwitu, a kawa wypita w jednej z klimatycznych kafejek smakuje lepiej niż ta ze Starbucksa ;D
Znajomym lubię powtarzać, że urodziłam się w złej epoce. Brakuje mi tej charakterystycznej dla minionych czasów elegancji, wyczucia stylu, klasy. Wciąż skrycie marzę o szarmanckim dżentelmenie, który pojawi się znikąd i rzuci mnie w wir uczuć, o których dawno już zapomniałam. Przyniesie bukiet pięknych kwiatów (mogą to być lilie, jak w mojej książce ;P) i otoczy mnie uwagą i troskliwą opieką. Wiem, że on gdzieś tam jest, ale wyjątkowo dobrze się kamufluje! ;D Jestem ogromnie sentymentalna, ale rzadko się do tego przyznaję. W końcu nie mogłabym pisać, gdybym nie odczuwała wszystkiego tak silnie i głęboko.
I tak, w normalnych okolicznościach nie zdobyłabym się też na podzielenie się z Wami tym fragmentem mojej biografii (bo przecież okazywanie emocji to w dzisiejszych czasach przejaw słabości!), ale jak już wspomniałam na początku, długie, letnie popołudnia sprzyjają rozmyślaniom. Zwłaszcza wtedy, gdy pomarańczowe już słońce powoli znika za horyzontem, ustępując miejsca ciepłej, gwiaździstej nocy, wypełnionej pieśnią budzących się do życia świerszczy.
Źródło fot: https://www.vix.com